Leniwy weekend na południu
Portowe miasteczko Tajao i Costa del Silencio
Weekendowy poranek rozpoczęliśmy sprawnym spakowaniem swoich manatków i opuściliśmy północną część wyspy, do której powracaliśmy z uśmiechem po codziennych wyprawach w ciągu całego tygodnia.
Drugie mieszkanie w jakim się zatrzymaliśmy znajdowało się na wybrzeżu Costa del Silencio – zlokalizowanym na południu wyspy. Zanim jednak dotarliśmy do celu, zatrzymaliśmy się na kilka godzin w portowym miasteczku Tajao, o którym w jednej z informacji turystycznych usłyszeliśmy wiele dobrego. We wpisie Co zjeść i czego się napić na Teneryfie rysujemy przykłady smakowitych specjałów, jakimi raczą gości tamtejsze restauracje, mające dostęp do świeżych i częstych dostaw ryb i owoców morza.
Jako, że w tygodniu nasz grafik był dosyć skrupulatnie zaplanowany (przynajmniej pod względem głównych punktów, w jakich chcieliśmy się pojawić), a w poniedziałek czekało nas zetknięcie z górską wspinaczką na wulkan – postanowiliśmy w weekend dać się ponieść lenistwu oraz nieśpiesznemu spędzaniu wolnego czasu.
TAJAO
Auto udało nam się zaparkować niedaleko portu, a po wyjściu od razu powitał nas pies, który chwilę później zniknął za drzwiami jednego z mieszkań.
Miasteczko wydawało nam się przez pierwszych kilka minut prawie uśpione, w restauracjach nie było widać dużego ruchu (ale było przecież dopiero wczesne przedpołudnie), na ulicach, czy w zasadzie uliczkach minęliśmy parę osób.
Na początek postanowiliśmy udać się w stronę portu, gdzie zacumowanych trochę łodzi, z nadzieją, że uda nam się natrafić na jakąś wracającą z porannych połowów. Przed portem znajdowało się za to kilka osób w odblaskowych strojach, wyraźnie na coś/kogoś oczekujących.
Jako, że nie dostrzegliśmy żadnego ruchu w samym porcie, przeszliśmy jeszcze kawałek dalej – w stronę jasnych, wulkanicznych skał, z daleka sprawiających wrażenie piasku. Choć w kilku miejscach dosyć strome, zapewniały dobrą przyczepność, ze względu na swoje wulkaniczne pochodzenie i porowatą strukturę zapewniającą tarcie. Spędziliśmy w tym miejscu trochę czasu co rusz przechodząc górą, dołem czy bokiem specyficznego uformowania terenu, które umożliwia w kilku miejscach zejście aż do samej wody, która wdziera się pomiędzy skały tworząc małą zatoczkę.
Kiedy zdecydowaliśmy się na powrót w kierunku portu (w dokładniej – zadecydowały o tym głosy dobiegające z naszych żołądków), okazało się, że służby cywilne oczekiwały na sporą grupę leciwych turystów, których asekurowały w przechadzaniu się po skalnym terenie. Udało nam się więc mieć te widoki i kadry z ciekawego uformowania terenu – tylko dla siebie, zanim dotarła do nich pokaźna grupa.
Poszwendaliśmy się przez chwilę po przyportowej okolicy poszukując miejsca, w którym moglibyśmy posilić się jakimś deserem. Niestety pierwsze lokale, do których zajrzeliśmy oferowały tylko (albo i aż, biorąc pod uwagę świeżość produktów) swoje główne, morskie i niezbyt deserowe specjały.
Ostatecznie udało nam się znaleźć sporą restaurację, tłoczną, gwarną i z kompletem gości (czekaliśmy chwilę na stolik) restaurację, w której uraczyliśmy się prostym deserem i kawą. Dookoła nas sporo było rodzin z dziećmi (dotarliśmy do lokalu w sobotnie, wczesne popołudnie), czy znajomych wesoło dyskutujących przy weekendowym posiłku. Postanowiliśmy skosztować jeszcze jednego ze specjałów – rybnego szaszłyka, który smakował wyśmienicie.
Później skierowaliśmy swoje kroki w kierunku plaży Tajao – kamienistej, również w otoczeniu specyficznych, jasnych skał wulkanicznych. Plażowiczów było chyba ze dwóch, okolica na powrót (z przerwą na tłumnie zapełnioną restaurację) wydała się opustoszała. Tego wrażenia dopełnił jeszcze widok spalonego auta pozostawionego nieopodal plaży. Naprzeciw plaży znajdował się kompleks białych apartamentów, w którym również nie dopatrzyliśmy się jakiegoś specjalnego ruchu.
Podarowaliśmy sobie kolejną dawkę leniwego odpoczynku, po czym niespiesznie ruszyliśmy w stronę miasta – w poszukiwaniu lokalu na obiad. Po więcej informacji na temat miejsca oraz przysmaków – odsyłamy ponownie do posta poświęconego jedzeniu :) Możemy natomiast z czystym sumieniem zapewnić, że w Tajao jest pysznie, świeżo i lokalnie – z pewnością nie będziecie zawiedzeni zatrzymując się chociażby na obiad w tym mieście.
Po smacznym posiłku byliśmy gotowi do dalszej drogi na południe.
COSTA DEL SILENCIO
Południowe wybrzeże Teneryfy powitało nas bardzo stereotypowo – było ciepło, słonecznie i gwarno. W trakcie drugiej, krótszej części naszego pobytu zatrzymaliśmy się w typowym, bielonym apartamencie z basenem jakich pełno w różnych zakątkach świata. Mieliśmy dostęp do prywatnego basenu, natomiast skorzystaliśmy z „leżakowo-basenowego” odpoczynku tylko w niedzielne przedpołudnie. Na przy-basenowych palmach zauważyliśmy specyficzne wkręty i zaschniętą w ich rejonie gęstą maź. Na początku myśleliśmy, że jest to element pozysykwania miodu palmowego, o którym pisaliśmy w poście „13 rzeczy, które warto przywieźć z Teneryfy”. Okazło się jednak, że przyczyna jest inna - był to element sposobu zapobiegania zainfekowaniu drzew palmowych ich największym szkodnikiem - chrząszczem Rhynchophorus ferrugineus, występującym w wielu państwach Azji, w Afryce, w Europie, w USA, na Karaibach czy w rejonach Środkowego Wschodu.
Z portowego Tajao przemieściliśmy się na Costa del Silencio w około 45 minut i z trudem zaparkowaliśmy na jednym z wypełnionych po brzegi kurortowych parkingów. Na miejscu czekał już na nas pracownik naszego gospodarza, który zaprowadził nas do mieszkania i przekazał nam klucze oraz kartę wstępu z kluczem do bramy okalającej niewielki basen.
Okolice naszego drugiego mieszkania stanowiły typowy turystyczny kurort – ze sporą ilością ludzi, masą sklepów, kawiarni, restauracji oraz ulicznych sprzedawców – dosłownie wszystkiego. Jako, że tego typu klimaty nie stanowią naszej ulubionej formy spędzania czasu postanowiliśmy się trochę oddalić od centrum i poszwendać po okolicy. W tym rejonie można wymienić kilka głównych punktów:
kurort Las Galletas – będący niegdyś małą, kameralną wioską rybacką, aktualnie odpowiadający na coraz większe rzesze turystów zaopatrzył się w rozliczne bary, restauracje i hotele. Z pewnością malowniczym elementem tego regionu są plantacje bananów, które go okalają. Niestety plaża w tym rejonie jest mała, przyportowa i dosyć zaśmiecona. Przyjemniejsza jest przyległa do niej przystań – Marina del Sur, w której „parking” może znaleźć niemalże 180 łodzi (statki – maksymalnie do 20 metrów długości). Istnieje również możliwość wykupienia lekcji nurkowania czy spróbować swoich sił w żegludze – woda znana jest w tym miejscu z dużego spokoju.
Playa de las Americas – jedna ze słynniejszych plaż wyspy w okolicy której znajdziemy szeroką bazę noclegową o bardzo zróżnicowanym profilu – od prywatnych kwater wiejskich po hotele o wysokim standardzie. Nie brak tu również szeroko rozumianej oferty rozrywkowej – sportów wodnych, wycieczek, barów, restauracji oraz klubów i dyskotek
Los Cristianos- kolejny punkt zlokalizowany w ścisłej strefie zorganizowanej turystyki. Posiada własny port, który stoi na pierwszym miejscu podium (w całej Hiszpanii) pod względem ruchu pasażerskiego. Z tegoż portu można wykupić wycieczki pod Los Gigantes, do miejscowości Masca czy na obserwację delfinów i wielorybów – wrażenia z tej wycieczki, którą zorganizowaliśmy jednego dnia, nie korzystając jednak z portu, opisujemy w poście „Drogowy test i największe klify Europy”.
wyspa La Gomera - jedna z najmniejszych wysp archipelagu Wysp Kanaryjskich, na którą można się wybrać z portu los Cristianos. Jeżeli wrócimy jeszcze na wyspy, to z pewnością nadrobimy zaległości i odwiedzimy tę okrągłą wysepkę, okoloną urwistym wybrzeżem i wypełnioną bujną roślinność. Z pewnością wartym odwiedzenia punktem na wyspie jest Park Narodowy Garajonay – który kryje w sobie największy na świecie las wawrzynowy.
Montaña Amarilla (żółta góra) – malownicza plaża u stóp jeszcze bardziej malowniczej góry, bogatej w nie tylko żółte wybarwienie. Plaża jest żwirowo-kamienista, choć w głębi znajduje miejsce przygotowany do wypoczynku i opalania. Jest to idealne miejsce do nurkowania.
Montaña Roja (czerwona góra) – wzniesienie, którego imienna siostra bliźniaczka znajduje się na najbardziej na wschód wysuniętej wyspie archipelagu - Lanzarote. Swoją nazwę zawdzięcza rdzawej czerwieni, która przyozdabia jej zbocza. Niewielka góra znajduje się na Teneryfie w bliskim sąsiedztwie plaży La Teija, która stanowi najdłuższą (około 1,5 kilometra) oraz najszerszą (od 100 do 300 metrów) plażę piaszczystą na wyspie. Ze względu na otwartą na wiatr przestrzeń stanowi jedno z ulubionych miejsc miłośników windsurfingu. My dotarliśmy na plażę w niedzielne, późne popołudnie, ale wciąż znajdowały się na niej mniejsze i większe grupki osób. Podążając piaskiem w stronę Montaña Roja, zaczęła się stopniowo zwiększać ilość nudystów, by za kamiennym przepierzeniem osiągnąć swój szczyt. Jak doczytaliśmy już później, ten odcinek to największe skupisko plażowiczów w stroju Adama, na całej Teneryfie.
Ze względu na późną godzinę i wiatr, nie było mowy w naszym przypadku o opalaniu. Spojrzeliśmy więc szybko na zegarek oraz na niewielki szczyt Montaña Roja i oceniliśmy, że możemy na niego wejść jeszcze przed zachodem słońca. Prowadzi na niego wytyczona ścieżka, choć zbocza w zależności od umiejscowienia – pozwalają na bezpieczne wejście poza tym szlakiem, co zaoszczędziło nam parę minut. Lekko zgrzani, mieliśmy jeszcze czas przysiąść na szczycie i wraz z garstką osób poczekać na zbliżający się zachód słońca.
Oferta południowej części wybrzeża Teneryfy, jest jak widać bogata i można z pewnością dostosować ją do swoich wakacyjnych potrzeb, zainteresowań i możliwości.
Nas, po weekendowym względnym lenistwie, czekał poniedziałek pod znakiem próby wejścia na wulkan Pico del Teide. Wieczorem spakowaliśmy więc najpotrzebniejsze rzeczy, jedzenie, wodę, naładowaliśmy wszystkie urządzenia oraz siebie pozytywną energią i z ekscytacją czekaliśmy na kolejny dzień :)