świątynna mekka turystów

Nikko pod kurtyną remontu i słone Omuraiso na osłodę

MoniaMonia

W niedzielne przedpołudnie wysiedliśmy na stacji JR-Nikko, parę kroków od niej znajduje się stacja pociągów niezrzeszonych w ramach JR - bliżej otwartego dworca. Z niego z kolei odjeżdżają autobusy wożące turystów (których w tym miejscu w Japonii widzieliśmy chyba najwięcej, no może poza kilkoma świątyniami w Kyoto) po Nikko właśnie oraz dostarczających ich również na obrzeża Jeziora Chuenzji i do wodospadu Kegon Falls.

Zahaczamy najpierw o niewielki dworzec autobusowy, na którym stoją (już nie japońskie równe rzędy, a bardziej rozpierzchnięte grupki) oczekujący turyści. Musimy najpierw kupić jednak bilet – wchodzimy więc na dworzec i drepczemy do informacji turystycznej. Dowiadujemy się, że w ramach biletu 500 yenów/os możemy przez cały dzień, bez ograniczeń poruszać się po terenie świątyń należących do kompleksu Nikko. Kupujemy więc dwa kartoniki i wracamy na przystanek. Autobusy jeżdżą często, wydaje nam się, że są ich 2 główne rodzaje – rozwożące po terenach świątyń zlokalizowanych w Nikko oraz autobusy mknące trasą prowadzącą w kierunku słynnego Onsenu oraz Jeziora Chuenzji i wodospadu. Wskakujemy do autobusu, upewniamy się u kierowcy, że jesteśmy w dobrym środku lokomocji, właściwym naszym biletom i parę minut później wysiadamy kiedy tylko pojazd zatrzyma się po raz pierwszy na zalesionych górskich terenach skrywających liczne świątynie. Mijamy po drodze przepięknie wykonane smocze fontanny i po kilku minutach spraceru docieramy do punktu ze sporą ilością turystów oraz kasami.

Informacje, które uzyskujemy chwilę później, w pierwszym okienku kasy biletowej, mają znaczący wpływ na pierwsze wrażenie z Nikko, które pomimo otaczającego piękna jest dla nas lekkim rozczarowaniem. Okazuje się bowiem, że kilka świątyń lub ich znacznych elementów (np. słynna brama z trzema małpami i liczne budynki należące do kompleksu) znajduje się w renowacji, zaplanowanej zresztą na długie lata (nawet do 2020 roku!). Zdecydowanie polecamy zweryfikowanie miejsc, które mogą być aktualnie w remoncie, nie tylko w Nikko zresztą – my tego nie zrobiliśmy wcześniej. Tutaj strona, która zbiera najważniejsze remonty potencjalnie odwiedzanych miejsc: https://www.japan-guide.com/event/construction.html

WAŻNE 🔔
Bilet łączony, o którym znaleźliśmy informację na internetowym forum (1000 yenów do kilku świątyń) nie jest już dostępny - dystrybucja została zawieszona, ze względu na brak porozumienia pomiędzy świątyniami.

Za wejście do Toshogu Shrine zapłacimy 1300 yenów/os. Poza tym, na terenie znajduje się również kilka innych kompleksów (niektóre oferują łączony bilet, pozwalający na wejście np. do 2 miejsc) oraz mniejsze świątynie i miejsca modlitwy, dostępne bez biletu.

Generalnie teren jest przyjemny do spacerowania i rozległy, więc jeżeli oddalimy się nieco od głównych kompleksów świątynnych, można zaznać ciszy i chwili wytchnienia od tłumów, które do Nikko, jak widzimy, ściągają nawet w niskim sezonie. Wokół jest dużo zieleni i panuje przyjemniejszy od miejskiego klimat – jest chłodniej, a wilgoć była bardziej znośna i nie oblepiała nas w takim stopniu jak w centrum miasta. Bardzo dużo jest wplecionego klimatycznie w skały, kamienie, świątynie czy betonowe kolumny – pięknie wybarwionego i nadającego tajemniczego klimatu mchu. Świątyń jest co niemiara i spędziliśmy tutaj cały dzień, nie spiesząc się specjalnie.

Generalnie jeżeli bardzo się chce (i narzuci się żwawsze tempo zwiedzania) to można ogarnąć wycieczkę do Nikko oraz nad Jezioro Chuzenji + Wodospad Kegon (trzeba tylko sprawdzić, o której godzinie jedzie ostatni autobus i potem pociąg). My jednak mieliśmy na Nikko 2 dni, mogliśmy więc pozwolić sobie na więcej luzu i spokojnych przechadzek Zrobiliśmy rundkę po świątyniach, pospacerowaliśmy w cieniu wszechobecnej zieleni i została nam jedna świątynia przed opuszczeniem terenu. Mieliśmy ją zaznaczoną na wszystkich możliwych mapach (w tym mapie google’owej oraz papierowym rozkładzie autobusowym), mieliśmy jednak lekki problem ją odnaleźć. Dwukrotnie GPS pokazał nam, że jesteśmy tuż tuż – widzieliśmy jednak tylko budynek, który uznaliśmy za – również naniesione na mapy – muzeum, którego nie mieliśmy jednak w planach odwiedzać. Po wykonaniu dwóch kółek i dotarciu do tego samego miejsca z dwóch możliwych stron uznaliśmy, że coś na rzeczy musi być. Sprawdziliśmy jak Rinnoji powinna wyglądać. I wszystko stało się jasne. Prostopadłościan, na którym namalowano czerwony budynek był po prostu opakowaniem świątyni na czas remontu. Mimo renowacji, możliwe było jednak wejście do środka. Pierwsze co stwierdziliśmy po przekroczeniu progu – remont jest faktem, wszędzie czuć było zapach świeżej farby, a kolumny i rozmaite elementy wyglądały na jeszcze wilgotne i błyszczące soczystością kolorów. Wewnątrz świątyni znajdują się trzy ogromnej wielkości postaci buddy – drewniane, ale bijące po oczach złotą powierzchnią, którą zostały ozdobione. Były to zdecydowanie największe posągi jakie dotąd zarejestrowały nasze oczy.

Rinnoji była ostatnią świątynią w naszym planie, poszwendaliśmy się więc jeszcze chwilę po przyjemnie zielonych drogach, zjedliśmy orzeźwiające lody z kawałkami mango i postanowiliśmy udać się w kierunku mostu Shinkyo.

Trochę nam ten spacer zajął, bo nie trzymaliśmy się mapy jakoś kurczliwie, ale ostatecznie ukazała się naszym oczom wyczekiwana czerwona konstrukcja. W naszej subiektywnej opinii, most wydaje się mniejszy niż na fotografiach, na które trafiliśmy w internecie, ale jest bardzo malowniczo położony i pięknie kontrastuje swoją, lekko przyblakłą, ale jednak – czerwienią, z (zyskującą na soczystości kolorystycznej w miarę zbliżania się do mostu) zielenią drzew oraz roślinności porastającej góry zajmujące drugi, trzeci, czwarty itd… plan zdjęcia jakie konstrukcji pstryknęliśmy „en face”. Dodatkowo uroku dodaje rzeczka płynąca pod mostem Shinkyo – której woda ze względu na liczne głazy i kamienie, intensywnie kotłuje się w kilku miejscach.

Pozostałe otocznie mostu jest już mniej obrazkowe – jest to normalna, uczęszczana ulica. Sam most znajduje się niedaleko traktu po którego stronach znajdują się małe bary i restauracje, czy niewielkie sklepy. Po chwili napawania się widokiem, mijamy więc most (niestety nie można było na niego wejść) i ruszamy na poszukiwania knajpki Hipari Dako - polecanej na tripadvisor, prowadzonej ponoć przez 2 sympatyczne Japonki, na ślad której natrafiłam przeglądając wpisy dotyczące zwiedzania Nikko, na jednym z polskich blogów.

Knajpkę znajdujemy w kilka minut, niestety, ku naszej (i mijającej nas po drugiej stronie ulicy pary) rozpaczy jest zamknięta.🙁 Wewnątrz widać tysiące kartek, paragonów, notatek w różnych językach, poprzyczepianych do ścian i robiących wrażenie przytulnego miejsca z ciekawą historią. Żałujemy bardzo, ale burczenie w brzuchach sprawia, że musimy znaleźć jakąś alternatywę. Po kolejnych kilku minutach siedzimy już w niewielkim barze z kuchnią za ladą. Knajpka ma kilka siedzeń i jest typowym mikroskopijnym lokalem japońskim z niezwykłym klimatem. W menu znajduje się co prawda jedno danie, za to w różnych wariantach. Generalnie Omuraisu jest omletem z jajek i ryżu, które na koniec polewa się keczupem. Obsługujący nas kucharz podaje nam jednak nieco bardziej wykwitną wersję z podwójnym serem stopionym smacznie (na koniec przy pomocy ręcznej opalarki), zwieńczając szczyt dania, które zdecydowanie przypada do gustu naszym oczom i żołądkom.

Obie wersje (łagodna i ostrzejsza) są pięknie podane, niezwykle smaczne i rozpływają się w ustach. Pan dodatkowo informuje nas gdzie znajduje się najbliższy przystanek i o której jedzie kolejny autobus – dzięki temu udaje nam się zdążyć na czas.

Wobec braku innych pomysłów postanawiamy odwiedzić Ogród Botaniczny, na godzinę przed zamknięciem :) Nie zapędzamy się więc daleko, zresztą wszystko wkoło jest przede wszystkim zielone, na ziemi mnóstwo tabliczek z japońskimi i łacińskimi nazwami mijanej flory. Między tym zielonym dywanem dostrzegamy grzyb, przypominający do złudzenia naszego rodzimego podgrzybka :) Szybko znajdujemy rozległy zielony trawnik z ławeczką i ładujemy nasze podróżnicze panele w popołudniowym słońcu, rozciągnięci na trawie/ ławce.

Później zostanie nam już tylko powrót autobusem do stacji, wskoczenie do JR-a oraz zgarnięcie w Utsynomyi naszych plecaków. Biegniemy na łeb na szyję, bo okazuje się, że mamy parę minut do pociągu i udaje nam się – dosłownie tuż przed odjazdem ulokować nasze plecaki i nas w relatywnie niezbyt zatłoczonym pociągu.

Wysiadamy na stacji Hoshakuji , gdzie zostajemy odebrani przez naszego kolejnego hosta. 10 minut później, wysiadamy z auta przed pięknym, sporym jak na japońskie standardy – i największym w jakim do tej pory byliśmy – pełnoprawnym, wolno-stojącym domem. Zostajemy przywitani przez Yoko – naszą gospodynię oraz dwójkę przeuroczych, kilkuletnich dzieci. Dodatkowo w rodzinnym pakiecie jest piękny i bardzo zainteresowanymi nami kot.

Dom japońskiej rodziny w małym mieście jest obszerny, składa się z kwadratowego korytarza, na którym stoi cała wystawka butów i nieodzowne na każdą pogodę parasole (nota bene, jak wiadomo, te w Azji są używane również w czasie słonecznych dni i wiele z nich, ma w związku z tym informację o filtrach UV umieszczoną na tkaninie/tworzywie, z którego są wykonane). Dalej znajduje się wąski korytarz, z którego można wejść do sporego salonu, połączonego z kuchnią. Z poziomu kuchni i salonu – wchodzi się do wspólnego pokoju dzieci. Wszystkie pomieszczenia – kuchnia, pokój dziecięcy i salon mają również swoje osobne wyjścia na taras z zadbanym trawnikiem i ogródkiem. Do salonu przylega jeszcze sypialnia rodziców. Wracając na korytarz – po lewej stronie znajduje się wejście do całkiem przestrzennej łazienki – część zajmuje toaletka z lustrem i zlewem oraz gigantyczna (nawet jak na europejskie standardy) pralka. Pozostałe 23 powierzchni jest przeznaczone na część z głęboką (charakterystycznie japońską) wanną oraz prysznic. My mamy wygodny pokój na piętrze i dostęp do własnej toalety. We wszystkich sypialniach podłogi są wyłożone matami tatami – jest to więc dla nas pierwszy nocleg w całkowicie japońskim stylu.

Po zabiegach odświeżająco-toaletowych spacerkiem udajemy się do miejscowego marketu, robimy zakupy i wracamy, żeby kolację zjeść z naszą gospodynią w kuchni. Rozmawiamy z pełną życia i uśmiechu Japonką, dzieci bawią się w salonie – dziewczynka co jakiś czas podchodzi do nas i dumnie prezentuje wykonaną przez siebie słodką mini-babeczkę czy też inne mikro-ciasteczka ze specjalnej masy. Na koniec procesu twórczego zostajemy nawet uhonorowani pokazem w pokoju rodzeństwa i z głośną aprobatą dla zdolności przyszłej mistrzyni cukiernictwa podziwiamy oraz z uznaniem komentujemy sztuczne ciasta z owocami, muffinki z kremem, pączki z dziurką, kawałki tortów, kruche ciasteczka, wafelki i wszelkie inne wyroby, wyglądające na niepokojąco jadalne (całe szczęście, że zjedliśmy już kolację!). Po słodkim pokazie powracamy do stołu by dokończyć z Yoko rozmowę na temat wieku i systemu emerytalnego w naszych krajach.

Po drodze potwierdza się, że wiek, to kwestia niezwykle subiektywna, zwłaszcza w państwie, z jedną z najwyższych średnich długości życia. Yoko stwierdza, że 65-letni ludzie, to osoby dosyć młode, które mają przed sobą sporo życia i mają wreszcie na emeryturze czas się nim cieszyć i się realizować. Faktycznie ma to potwierdzenie w zarejestrowanej przez nas rzeczywistości – wiele osób, które przekroczyły 70-tkę ma swoje biznesy, sklepy, jest aktywnych zawodowo, bądź poświęca się rekreacji, a sprawność fizyczną zachowuje do późnych lat. Po wymianie tych i innych obserwacji, na mapie świata wiszącej nad kanapą przyklejamy kropkę – ślad po wizycie poznaniaków u japońskiej rodziny.

Wkrótce potem rozkładamy na tatami futony i padamy w puszystą pościel. Zanim zaśniemy w tym spokojnym miejscu – po raz pierwszy zadrży na chwilę delikatnie, ale odczuwalnie ziemia. Potem już nic nie zmąci błogiego snu.