Odkrywamy tokio

Latający szkic i Yanaka, w której zatrzymał się czas

MoniaMonia

Naszym celem pierwszego dnia było dotarcie do dzielnicy Yanaka, o której naczytaliśmy się sporo dobrego (że piękna, tradycyjna, spokojna, przechowująca dawnego ducha Tokio, pozwalająca się przenieść o kilkadziesiąt lat wstecz i poczuć magię ówczesnej Japonii). Jako, że nasze ciała przez ostatnie godziny były poskładane głównie w pozycji siedzącej, półleżącej czy też stanach pośrednich, właściwych dla samolotowej gimnastyki i prób znalezienia jakiejkolwiek w miarę wygodnej pozycji – postanowiliśmy wybrać się tam pieszo. Najpierw czekało nas spotkanie z Akihabarą, zwaną również Elektrycznym/Elektronicznym Miastem. Zgodnie z nazwą, można tu się natknąć na niezliczoną ilość większych i zupełnie malutkich, poutykanych na małych przestrzeniach sklepów z wszelkiego rodzaju elektroniką, sprzętem komputerowym, fotograficznym, kamerami, telewizorami, tabletami, telefonami i wszystkim, czego dusza łowcy zarówno nowości, jak i wiekowych perełek, może zapragnąć. Dzielnica ta jest głośna, bardzo tłoczna i niezwykle kolorowa. Zewsząd otaczają nas neony, kolorowe logotypy, niezliczona ilość produktów, dosłownie wychodzących na ulicę (część sklepów ma wystawione stoły, stragany już w obrębie chodnika). Zatrzymaliśmy się w paru miejscach, w poszukiwaniu konkretnych modeli obiektywów do naszego aparatu, ale poza tym staraliśmy się dziarsko kroczyć w pierwotnie obranym kierunku.

Wkrótce dotarliśmy do Parku Ueno. Miejsce (jak większość terenów zielonych w Japonii i większość miejsc do jakich zawitaliśmy) jest zielone, zadbane i bardzo przyjemne. Trafiliśmy na niezbyt zatłoczony moment dnia i mogliśmy się napawać wszechobecną zielenią i słońcem, które bardzo zaznaczało swoją obecność. Zaraz po wejściu do parku od strony południowej wyłonił się przed nami staw, zarośnięty w jednym miejscu roślinnością wypuszczającą powoli kolorowe, pachnące kwiaty. W kolejnej części stawu natknęliśmy się na pana, który dokarmiał tamtejszego żółwia. Na chwilę zatrzymaliśmy się i przycupnęliśmy na ławce, szybko jednak oceniliśmy, że spanie w pozycji siedzącej jest bardzo prawdopodobną opcją, więc nie rozsiadaliśmy się tam dłużej. Przechodząc przez park zauważyliśmy w jednym miejscu kilku Japończyków skupionych wokół kobiety, która karmiła wróble. Zrobiliśmy kilka zdjęć i już mieliśmy iść dalej, kiedy Pani podała najpierw Przemkowi, a potem mnie kawałek chrupkiego smakołyku. Wróbelki momentalnie zleciały się na ucztę. Pierwszy raz mieliśmy okazję poczuć na rękach delikatne nóżki tych, dobrze znanych nam przecież, ptaków. Ciekawe doznanie ☺

Wróbelki szybko rozdziobują smakołyk, więc przechodzimy przez park i kroczymy dalej trafiając na plac z fontanną – na chwilę postanawiamy przycupnąć, napić się wody i zweryfikować mapę. W pewnym momencie moim oczom ukazuje się lecąca w moim kierunku kartka, która koziołkuje malowniczo w rejonie tryskającej wody, by po paru sekundach dosłownie wpaść pod moje stopy. Na kredowym papierze w formacie A4 znajduje się rysunek, wyglądający na projekt modowy ;) Grafika przedstawia kobietę o jasnobrązowych włosach spiętych w kok, przyodzianą w kusy top oraz szorty. Wszystkie elementy stroju współgrają kolorystycznie oraz mają akcenty w postaci falbanek. Sylwetka i detale zostały nakreślona prawdopodobnie przy pomocy czarnego cienkopisu, barwy pojawiły się za sprawą farb akwarelowych. Rozglądam się chwilę unosząc kartkę do góry – w poszukiwaniu właściciela-autora pracy, któremu być może gwałtowny podmuch wiatru porwał dzieło. Nikt jednak nie reaguje, więc po 5 minutach wstajemy i idziemy dalej, z niezwykłą pamiątką znajdującą się już w naszej torbie.

Wkrótce docieramy do wyczekiwanej dzielnicy Yanaka. Szybko przekonujemy się, że jej opisy nie były przekłamane. Faktycznie wydaje się być bardzo tradycyjnie, niezwykle spokojnie, cicho. Można sobie wyobrazić jak mogła wyglądać Japonia, czy samo Tokio jeszcze kilkadziesiąt lat temu, przed wielkim trzęsieniem ziemi z 1923 roku, które pochłonęło tysiące ofiar i zdewastowało miasto na poziomie niemal 70%.

Yanaka wydaje się być wyludniona, zwłaszcza, że przemieściliśmy się z samego serca Tokio i przedzieraliśmy przez tłumy głośnej Akihabary. Błąkamy się po cichutkich ulicach, którymi tylko czasami przejdzie jedna, dwie osoby, minie nas ktoś na rowerze. Docieramy do sporego cmentarza, na którym pierwszy raz możemy poczuć klimat pozagrobowych wierzeń.

Groby są bardzo proste, w miarę jednolite. Płyty nagrobne, w odróżnieniu od naszych, rozległych i płaskich, mają postać kolumn. Na cmentarzu panuje jeszcze większa cisza niż na, i tak już spokojnych, ulicach Yanaki, chociaż dwukrotnie spotykamy spacerowiczów, którzy przechodzą przez cmentarz z psami.

Przez dobrą godzinę błąkamy się bez mapy czy konkretnego celu w klimatycznych rejonach dzielnicy. Kiedy już decydujemy się na jej opuszczenie, spoglądamy na wskazanie GPS-u i wybieramy drogę lekko naokoło. Jak się szybko okaże, ta decyzja zaprocentuje bardzo szybko. Skręcamy w wąską uliczkę i po chwili do naszych uszu dobiegają spokojne, melodyjne dźwięki fletów. Chwilę później dostrzegamy źródło tej delikatnej, kojącej muzyki – jest to grupa złożona z 5 mężczyzn, każdy wyposażony w pokaźnej wielkości bambusowy flet, o całkiem sporej średnicy (na oko) kilku centymetrów. Panowie idą jeden z drugim, w kilkumetrowych odstępach. Każdy wchodzi kolejno po schodach (u szczytu których zresztą stoimy, wpatrzeni i zasłuchani z uwagą), zatrzymuje się na ostatnim stopniu, odwraca i odgrywa krótką „solówkę”, po czym idzie dalej. Sytuacja powtarza się pięciokrotnie. Cała grupa jest również jednolicie przyodziana – w białe, lniane koszule oraz naturalne, stożkowe kapelusze kojarzące nam się z nakryciami głów Wietnamczyków. Kiedy za rogiem zniknie ostatni kapelusz, słyszymy oddalające się powoli, a potem już zdecydowanie milknące dźwięki i bardzo cieszymy się, że zdecydowaliśmy się na zejście z głównej trasy :)

Powoli światło dnia ucieka i robi się ciemno (generalnie słońce zachodziło około godziny 19.00), dlatego też kiedy przestajemy być już mikro-publicznością dla fascynującego w swojej prostocie i nieznanego nam obrzędu, postanawiamy wracać.

Po drodze zaglądamy jeszcze do świątyni Nezu Shrine. Przechodzimy po raz pierwszy w Japonii przez bramę tori (a tych przyjdzie nam zobaczyć i przekroczyć podczas 1,5 tygodniowego pobytu setki) i wchodzimy na teren świątyni. Niestety zapadający zmierzch i brak statywu nie są najlepszym połączeniem na wyraźne zdjęcia, więc ostatnim kadrem wieczoru jestem ja, przechodząca przez kolejne bramy tori, tworzące mały korytarz. W trakcie powrotu (również całkowicie pieszego) zatrzymujemy się jeszcze kupić trochę owoców oraz świeże sushi.

Po długim dniu, pełnym garstki japońskich wrażeń, ostatnie co pamiętamy to prysznic i opadnięcie na poduszki.

Noc jest ciepła, klimatyzacji nie włączamy, ale zostawiamy otwarte okno (otwarte, czyli rozsunięte, jest to bardzo typowy patent dotyczący zarówno okien, jak i niektórych drzwi i dużej ilości szaf – przesuwnych skrytek, w japońskich domach). Wybór noclegu blisko centrum ma sporo plusów za dnia, w nocy może być przyczyną niechcianych pobudek. Generalnie nie jest bardzo głośno, ale co jakiś czas słychać przejeżdżające auta, motory czy śmiejących się lub rozmawiających o czymś żywo mieszkańców. Całe szczęście stopery do uszu to jeden ze stałych bywalców naszego zestawu podróżnego.