MoniaMonia

Bardzo zadowoleni z zakupu drewnianego prezentu w pobliskim sklepie, wracamy na nadjeziorną ścieżkę prowadzącą do budynków Ambasady Wielkiej Brytanii i Ambasady Włoch. Wkrótce mijamy 2 budynki, opustoszałe, znajdujące się za zamkniętymi drzwiami lekko przyrdzewiałych ogrodzeń. Przyglądamy się im z kilku stron, na próżno poszukując jakichkolwiek oznak funkcjonowania. Naszym zagadkowym spojrzeniom oraz szeptom na temat opcji przedostania się do budynków odpowiada głucha cisza. Idziemy dalej. Docieramy do punktu z kilkoma ławkami, toaletami i zamkniętym punktem gastronomicznym. W dali nie widać niczego, co nie byłoby długim pasem bujnej zieleni prężącej się dumnie nad brzegiem osnutego mgłą jeziora. Postanawiamy zawrócić do budynków, które minęliśmy kilka chwil wcześniej. Powoli dopuszczamy do siebie ewentualność, w której trafiliśmy na okres remontu, renowacji bądź po prostu sezon nieturystyczny, skutkujący tym, że nie warto na pustkowiu, po jakim się błąkamy, otwierać w ogóle drzwi dla garstki odwiedzających. Yoko nie była pewna w jakich godzinach (i czy w ogóle) ambasady są otwarte. Słyszała tylko, że są piękne, od podróżujących, którzy zatrzymywali się u niej parę miesięcy wcześniej i polecali te miejsca.

Nieco zrezygnowani, na pożegnanie rzucamy okiem na tablicę przymocowaną do wysłużonego płotu i… - po skorzystaniu z translatora oraz resztek naszego rozsądku okazują się kolejno następujące rzeczy:

  1. budynek, przed którym sterczymy jest ambasadą
  2. ambasada, przed którą sterczymy jest zamknięta
  3. zamknięta ambasada nie jest tą, której szukamy! Jest to budynek belgijski, a my przecież szukamy byłego przedstawicielstwa Anglii i Włoch

Tym sposobem, o krok unikamy tragedii, w postaci powrotu do miasta przed dotarciem do celu. Uradowani, z optymizmem i nową werwą wracamy (po raz kolejny, kręcąc się po tej okolicy jak oliwki w martini) na nasz wytyczony wcześniej szlak. Euforia zostaje nieco, ale tylko nieco, ostudzona pod wpływem treści kolejnej tablicy informacyjnej – “Uwaga na niedźwiedzie”. Na szczęście, podobnie jak małp w rejonie wodospadu – nie spotykamy i tych zwierząt.

Po kilku kolejnych minutach spaceru naszym oczom ukazuje się nareszcie pierwszy poszukiwany budynek – jest to Ambasada Wielkiej Brytanii. Płacimy 200 yenów za wejście, wskakujemy w zunifikowane (pod względem kolorystyki i – ku smutkowi męża i mojej radości – rozmiarów) kapcie dla zwiedzających. „Japanese size” jest obuwiem zbliżonym do rozmiaru 38, więc dla mojej stópki w stanie pośrednim wynoszącym 37,5 jest idealny :)

Miejsce jest klimatycznie położone nad samym brzegiem jeziora, ma kilka pokoi, rozlokowanych na dwóch piętrach - w których można odnaleźć pamiątki jakie pozostawił po swojej bytności, rezydujący tutaj Sir Ernst Mason Satow. Jak wielkie szczęście nas spotkało dowiadujemy się kiedy odnajdujemy na jednej z tablic informacyjnych wzmiankę, że odnowiony budynek został otwarty dla zwiedzających 3… dni wcześniej :) Cieszymy się tym bardziej i na kilkadziesiąt minut dajemy się wciągnąć w historię Sir Satow’a. Mamy możliwość zajrzenia w zapiski dyplomaty, obejrzenia zdjęć, książek, obrazów, pięknie zdobionych szkatułek czy całkowicie odnowionych, ale nadal oddających ducha zamorskiej rezydencji Brytyjczyków.

CIEKAWE 💡

Sir Ernst Satow był urodzonym w Londynie, ale o wiele bardziej znanym i rozpoznawanym w Japonii dyplomatą, japonistą oraz brytyjskim uczonym. Był prawdziwym człowiekiem renesansu - genialnym lingwistą, zapalonym podróżnikiem, autorem wielu książek i poradników turystycznych, wielbicielem górskich wycieczek i botanikiem z zamiłowania. Zgromadził przez całe życie pokaźną kolekcję japońskich książek oraz rękopisów dotyczących rozmaitych dziedzin. Przez większą część swojego dorosłego życia prowadził własnoręcznie pisany dziennik, który zachował się w całości - stanowiąc kolekcję złożoną z 47 opasłych tomów. Jest również autorem popularnej książki "Diplomat in Japan". Satow wyjechał do Japonii w 1861 roku, jako student-tłumacz - przy służbie konsularej. Był świadkiem przełomowych wydarzeń - obalania Szogunatu Tokugawa, który panował w Japonii przez 65 lat (tzw. Okres Edo), przyczyniając się do izolacji Japonii od obcych wpływów i znacznego ograniczenia realnej władzy casarskiej.

Na ścianach ambasady odnaleźliśmy także historię wydarzenia określanego jako Incydent Namamugi. Była to napaść samurajów na brytyjskich obywateli we wrześniu 1862 roku, która miała miejsce dosłownie 6 dni po tym, jak na japońskiej ziemi pojawił się przyszły wieloletni dyplomata. Czwórka obywateli Wielkiej Brytanii (3 mężczyzn i kobieta), w tym prowadzący grupę kupiec o nazwisku Charles Lennox Richardson, przemierzała drogę Tōkaidō, przejeżdżając przez wioskę Nanamugi. Napotkali na swojej drodze orszak samurajów zmierzających w przeciwnym kierunku, zajmujących całą szerokość drogi. Brytyjczycy nie zjechali jednak na pobocze. Warto pamiętać, że w ówczesnej Japonii samurajowie mieli wiele praw, do których należała również możliwość ataku czy zabicia kogokolwiek, kto nie okazał im należytego szacunku. Z drugiej strony obywatele brytyjscy byli chronieni Angielsko-Japońskim Paktem o Przyjaźni i byli zwolnieni z tych reguł. Richardson został wielokrotnie poinstruowany by zjechać z drogi, nie zastosował się jednak do zaleceń i został śmiertelnie ugodzony. Dwójka pozostałych mężczyzn została poważnie ranna, kobieta nie ucierpiała.

Na piętrze znajduje się kilka kanap, na których można przycupnąć i odpocząć umilając sobie ten statyczny czas regeneracji kojącym widokiem jeziora Chuzenji. Z tarasu można z kolei wejść do niewielkiej kawiarenki na herbatę i coś słodkiego.

CIEKAWE 💡
Budynek odnowionej ambasady Wielkiej Brytanii był restaurowany kompletnie – najpierw wyburzony i stawiany od zera, z wykorzystaniem dokumentów, zdjęć i wszelkich źródeł, które pomogły w możliwie jak najbardziej wiernym odtworzeniu rezydencji. Jedynym elementem, który nie zmienił swojego miejsca i został zachowany w oryginale są dwa naprzeciwległe kominki znajdujące się w sali głównej.

Nieopodal pierwszej ambasady znajduje się druga (o kierunku informują znaki), drepczemy do włoskiego akcentu na japońskiej ziemi. Italian Embassy House Memorial Park ma również czarujący, choć inny klimat niż jej angielska sąsiadka. Włoski budynek wydaje się być bardziej… swojski. Więcej tu elementów z ciemniejszego drewna wypełniającego ściany salonu i pokoi, mniej zdjęć, materiałów źródłowych czy chronologicznie przedstawionej historii rezydentów.

Tak jak w poprzedniej ambasadzie – i tutaj znajduje się „strefa relaksu z widokiem na jezioro” - są to leżaki, fotele i sofy udostępnione do użytku zwiedzającym.

Piętro nie jest już tak bogate w pamiątki i informacje jak ambasada Wielkiej Brytanii – we włoskiej znajdują się przede wszystkim elementy wystroju wnętrza – łóżka, szafy, nocne stoliki, nic powalającego na kolana. Niemniej jednak w ogólnym odbiorze – ambasada ma duży urok i cieszymy się, że udało nam się w te zakamarki dotrzeć.

Kiedy już zakończyliśmy zwiedzanie ambasad postanowiliśmy zweryfikować o której odjeżdża nasz autobus do Nikko. Kiedy wzbogaciliśmy się o tę wiedzę (autobus rusza za 20 minut spod wodospadu, kolejny jedzie za 1,5 godziny, a my trasę wodospad-ambasady – nie licząc oczywiście bezładnego krzątania się – pokonaliśmy w jakieś 30-40 minut w miarę żwawego spaceru) z miejsca wystartowaliśmy biegiem w drogę powrotną. Wystrzeliliśmy z zalesionej ścieżki koło mało uczęszczanej drogi i trzymaliśmy kciuki, że pojedzie tędy jakiś pojazd, który nas w dodatku ze sobą zabierze (w momencie pojawienia się bowiem przy drodze do odjazdu busa zostało około 8 minut). Na nasze szczęście bardzo szybko usłyszeliśmy nadjeżdżający samochód i moja ręka powędrowała w górę. Nota bene, dzień wcześniej rozmawialiśmy z naszą gospodynią na temat autostopu w Japonii i Yoko stwierdziła, że prawdopodobieństwo zatrzymania pojazdu wzrasta ze zbliżaniem się do europejskiego wyglądu. Bycie kobietą też działa na plus. W związku z tym moja blada, kobieca ręka uniosła się do góry, a głowa pokryta blond włosem z uśmiechem oczekiwała na reakcję kierowcy.

CIEKAWE 💡
Szczerze polecam bardzo barwną i lekką lekturę Hokkaido Highway Blues (polski tytuł: W drodze na Hokkaido), w której Will Ferguson - kanadyjski pisarz, który przez pięć lat uczył języka angielskiego w Japonii i postanowił autostopem przemierzyć wyspy, ścigająć się z frontem kwitnienia magicznie pięknej wiśni, opisuje wszystko co spotyka go podczas tej niecodziennej podróży.

Chwilę później mknęliśmy już drogą w zatrzymanym wcześniej pojeździe, którego kierowca, bardzo łamaną angielszczyzną dopytywał czy lubimy kawę. Początkowo uznaliśmy, że pytanie to może wynikać z faktu, że właśnie wracamy z ambasady kraju, w którym kawa jest królową napojów, ale źródło pytania okazało się o wiele bardziej prozaiczne – pan, który nas zgarnął dostarczał do kawiarni ekspresy oraz kawę właśnie.

Nasz kawowy wybawca pojawił się na naszej drodze w idealnym momencie – będąc bowiem na skrzyżowaniu dostrzegamy stojący po lewej stronie autobus – nasz autobus. Nasze światła zapalają się jednak pierwsze, pan rusza z impetem i wysadza nas po chwili. W szaleńczym tempie biegniemy wzdłuż ulicy - widząc wjeżdżający na parking (ulokowany w głębszym poboczu drogi) autobus. Spoceni, zziajani, ale jednocześnie w poczuciu tryumfu opadamy na siedzenia.