Arashiyama i Ginkaku-ji

Bambusowy kącik i (teoretycznie) Srebrny Pawilon

MoniaMonia

Plany na drugi dzień pobytu w Kyoto mamy ambitne. Jako, że jesteśmy ulokowani powiedzmy w północno-centralnej części miasta, będziemy przemieszczać się najpierw mocno na zachód (las bambusowy Arashiyama) by potem skoczyć skrajnie na wschód (Srebrny Pawilon), a później, mijając dzielnicę gejsz – Gion, przedostać się jeszcze w kierunku bardziej południowym (wzgórza Fushimi Inari). Początkowo w tymże planie było też miejsce dla pagody Toji, Zamku Nijo oraz Pałacu Imperialnego. Nauczeni jednak już trochę rozległością kompleksów świątynnych, do których przylega zawsze spora ilość terenów zielonych, nasze - poczynione na papierze (a w sumie – w komputerze) szacunki zwiedzania prowadzone z poziomu poznańskiej kanapy przed wyjazdem, trzeba dorzeźbić danymi z rzeczywistej podróży. Wspomniane trzy punkty przesuwamy więc na trzeci dzień pobytu (początkowo zakładaliśmy wyjazd z miasta rano, ale – jako, że w Osace nie mieliśmy aż takiego nagromadzenia miejsc do odwiedzin co w Kyoto - reorganizacja jest bezbolesna).

Tym razem rowery pozostawiamy na posterunku w domu, a my udajemy się, zgodnie z radą naszego gospodarza, na odległą około 20 minut żwawego spaceru stację Kitanohakubaicho. Odjeżdżająca z niej kolejka ma nas dowieźć (z jedną przesiadką) w tereny bambusowego lasu i - w przeciągu niecałych 30 minut - wysiadamy na stacji Arashiyama.

Odwiedzających jest całkiem pokaźna ilość, a statystyki podbijają znacząco japońskie wycieczki szkolne (te spotykaliśmy w odwiedzanych przez nas miejscach w czasie całego pobytu w Japonii). Drogowskazy informują o trzech opcjach do wyboru – na lewo 155-metrowy most Togetsukyo, w prawo do Tenryū-ji, czyli klasztoru szkoły zen rinzai oraz lasu bambusowego troszkę za nim. Decydujemy się na spacer najpierw w kierunku lasu i po kilku minutach docieramy do klasztoru.

Wejście na teren kompleksu jest płatne 500 yenów za osobę. Przed wejściem na deski oczywiście zdejmujemy buty i mkniemy przez kolejne pomieszczenia wyłożone matami tatami, drewniane przejścia i tarasy z widokiem na ogród. Do kompleksu klasztornego przylega także park, do którego nie omieszkaliśmy zajrzeć po obejściu budynku i wskoczeniu w sandałki.

W dwóch miejscach przy deskach nieopodal zadaszenia dostrzegliśmy ptasie gniazda, z ich lokatorami bacznie obserwującymi odwiedzających. W jednym z gniazd szeroko otwierały małe dzióbki pisklęta, którym przyszło zamieszkać w klasztornym zakamarku. O ile jedno z gniazd zauważyliśmy po prostu podziwiając wykończenia desek, na drugie naprowadziła nas… gazeta rozłożona ni stąd ni zowąd na deskach tarasu. Obsługa nie usunęła gniazda z miejsca odwiedzanego przez turystów i zabezpieczyła (albo chociaż naprowadziła odwiedzających na potencjalną niespodziankę) najbliższy teren.

Po przyjemnej dla oka zieleni parku, udajemy się po jeszcze więcej zielonego i wracamy na ścieżkę prowadzącą do bambusowego lasu. Z klasztoru czeka nas krótki spacer i po kilku minutach wchodzimy w sięgające nieba, cienkie… trawy, bowiem do tej podrodziny botanicznie należy bambus, którego wzrost można ponoć zaobserwować gołym okiem. Nagromadzenie tyczek robi bardzo przyjemne wrażenie, zwłaszcza, że dzień jest wyjątkowo ciepły, zaczyna przygrzewać słońce i tym milej jest przejść się kawałek wydzieloną pomiędzy bambusami ścieżką, dającą cień oraz lekki chłód.

Krótki spacer w kładących się na nas cieniach bambusów musimy jednak zakończyć, gdyż plan na dzisiaj jest dosyć gęsty, a godzina już nie taka młoda. Wracamy więc na stację, po drodze (na rozwidleniu) zahaczając jeszcze o most Togetsu-kyo. Przechodzimy go razem z towarzyszącym tłumem (i znów – sporą ilością wycieczek szkolnych), siadamy po drugiej stronie na brzegu rzeki Katsura i sprawdzamy jak najlepiej będzie nam się przedostać na drugi skraj miasta.

Telefon radzi nam już nie kolejkę, a autobus, który bez przesiadek ma nas w niecałą godzinę przetransportować pod Srebrny Pawilon. Zbieramy swoje manatki i siebie, rzucamy okiem na płynnie wychodzące z rzeki góry, pokryte gęstym dywanem bujnej roślinności i tuptamy na przystanek.

Okazuje się, że jest on całkiem blisko. Rozkład jazdy pozostaje dla nas nie do końca jasny, ale wśród kilku wypisanych linii jest i nasza, więc siadamy na ławeczce i czekamy. Czekamy i czekamy… w międzyczasie przejeżdżają (i zatrzymują się) przez przystanek dwa inne autobusy z wspomnianego rozkładu, więc nie wietrzymy jeszcze żadnego podstępu, zupełnie niesłusznie – jak się niedługo okazuje. Gdy tylko pojawiają się na horyzoncie dwie tubylcze kobiety analizujące tablicę z rozkładem – przypuszczamy atak i pytamy czy aby na pewno oczekujemy w dobrym miejscu. Po kilku chwilach wypełnionych porównywaniem przez panie rozkładu z tablicy i naszej trasy na telefonie wszystko staje się jasne. W wyznaczone dni, nasza linia nie odjeżdża z przystanku na którym stoimy. W sumie jak się później zastanawiamy okazuje się to poniekąd zrozumiałe, nawet biorąc pod uwagę, że na rozkładzie nie ma informacji w języku angielskim. Otóż przy naszej linii nie było, tak jak przy kilku pozostałych numerach, rozpisanych godzin, tylko jakaś informacja na czerwono ( i po japońsku – dlatego została zignorowana). Panie zaprowadzają nas na drugą stronę i po paru krokach jesteśmy w dobrym punkcie. Autobus podjeżdża po 10 minutach i w klimatyzowanym mobilnym wnętrzu jedziemy na spotkanie z Ginkaku-ji.

Srebrny Pawilon jest skromniejszy od swojego złotego brata i choć, wcale nie jest srebrny, to równie piękny. Ściąga również tłumy turystów zagranicznych i nieodzowne wycieczki szkolne – jedna mała grupa prosi nas o wykonanie zdjęcia z budowlą w tle. Nieopodal pawilonu można podziwiać charakterystyczny, japoński „suchy krajobraz” w postaci równo zagrabionego terenu z paskami mającymi imitować fale oraz usypaną górą o ściętym wierzchołku – będącą prawdopodobnie przedstawieniem wulkanu Fuji. Tradycyjnie pawilon jest położony w pięknym i rozległym parku.

Możemy przy okazji upewnić się, że zadbanie jaki obserwujemy w przypadku wszystkich terenów zielonych towarzyszących zabytkom jest nieprzypadkowe – widzimy kilka osób krzątających się przy krzewach, usuwających zwiędnięte listki, natomiast kawałek dalej - pana, który pieczołowicie i z iście chirurgiczną precyzją pielęgnuje trawę tworzącą równomierny dywan. W kontekście takiej dbałości, zaangażowania i nakładu pracy ludzkiej, płatność za wejście na teren kompleksu (tutaj 500 yenow/os) wydaje się jak najbardziej zasadne i zupełnie nie przesadzone.

Przechadzając się po ogrodach można podziwiać pawilon z różnych stron, również na tle panoramy majaczącego w tle miasta. W jednym z miejsc trafiamy na mały stawek, w którym mienią się srebrne i złote monety. Podchodzimy bliżej i widzimy, że na dnie leży kamień, na który wrzucający bilon starają się osadzić pieniądze. Niektórzy śmieją się głośno po wrzuceniu (im bliżej kamienia tym lepiej, a już najlepiej gdy uda się monetarny krążek ulokować na nim), inni oddają się w zadumie chwili modlitwy.

Siadamy na chwilę na ławce i cieszymy oczy widokiem kojącej harmonii.