Lisy i Gejsze

Fushimi Inari o zmroku i poszukiwania żywej tradycji w Gion

MoniaMonia

Kolejną interesującą nas drugiego dnia w Kyoto lokacją jest słynna dzielnica gejsz, czyli Gion. Docieramy na miejsce autobusem, chwilę krążymy aby odnaleźć konkretne ulice, charakterystyczne dla tej dzielnicy i dające choć nikły cień szansy na ujrzenie prawdziwej gejszy lub choćby przyuczającej się do tej elitarnej profesji maiko. O tym, że ewidentnie jesteśmy na dobrym tropie informują nas drewniane tablice, na których poza standardowymi zakazami jedzenia, picia, palenia czy śmiecenia widnieje jeden nadrzędny znak – zakaz dotykania gejsz. Wchodzimy w uliczkę, która robi się coraz bardziej gwarna i pełna ludzi. Niestety prawdziwej gejszy nie udaje nam się zobaczyć. Napawamy się więc klimatem uliczek i małą namiastką tej dzielnicy – w tym bowiem miejscu (bardziej niż w którymkolwiek dotąd i, jak się okaże również później, zarejestrowaliśmy największą ilość japońskich kobiet ubranych w kimona, bardzo często zresztą podróżujących i wykonujących sobie zdjęcia na tle narodowego dziedzictwa i zakątków nasiąkniętych historią przeszłych pokoleń. W trakcie pobytu w Japonii mieliśmy okazję wielokrotnie oglądać kobiety (oraz kilku mężczyzn) w kimonach, jednak w większości wyglądali oni raczej na turystów japońskich, którzy również zwiedzają swój kraj, niż mieszkańców ubierających się tak tradycyjnie na co dzień. Kobiety miały poza kimonami również buty - japonki (czasami w komplecie ze specjalnymi skarpetkami), małe kolorowe torebki oraz bardzo często piękne upięcia oraz różnej maści ozdoby do włosów i czasami delikatny makijaż (bez charakterystycznego dla gejsz pobielenia twarzy i szyi).

Gion jest bardzo przyjemne i klimatyczne, choć główne ścieżki są sporą atrakcją turystyczną i (pomimo niskiego sezonu) odwiedzających oraz fotografujących się, na tle wszystkiego, ludzi było co nie miara. Wystarczy jednak zejść z głównego szlaku, by móc przez chwilę chłonąć ciszę i cieszyć oczy tradycyjnymi zdobieniami wejść, pięknem drewnianych okiennic, nienachalnym urokiem kołyszących się na delikatnym wietrze czerwonych lampionów. Zdecydowanie polecamy kluczenie po bocznych uliczkach turystycznych szlaków, może uda Wam się w którejś z nich spotkać prawdziwą gejszę?

Nam się to ostatecznie nie udało, ale to nic. Nadal pozostawało nam jeszcze tego dnia trochę do odkrycia. Kolejnym celem tego popołudnia była świątynia Fushimi Inari-taisha. Wskoczyliśmy w miejską kolejkę, by po kilkunastu minutach znaleźć się u podnóży upragnionego wzgórza.

Zanim znajdziemy się jednak przed rozbudowanym kompleksem świątyń, przechodzimy przez uliczki pełne pamiątek, talizmanów mających przynieść konkretne efekty (zdrowie, spokój, miłość, szczęściei wiele, wiele innych), mijany sklepy z letnimi wersjami kimona - yukatami, koszulkami oraz małe stoiska z rozmaitymi przekąskami na ciepło i zimno.

W zakamarkach umysłu majaczy nam informacja, że warto poza świątyniami wejść nieco na górę, by zobaczyć panoramę Kyoto – w związku z tym decydujemy się naładować nieco nasze baterie i kupujemy mrożone, pokawałkowane mango, które spożywamy (oczywiście zatrzymując się) na krawężniku uliczki prowadzącej do świątyń. Po tej przerwie technicznej ruszamy do naszego ostatniego w tym dniu celu. Świątynie są faktycznie piękne, bardzo żywo wybarwione – dominuje pomarańcz, przeplatany akcentami bladej zieleni oraz błyszczącego złota.

Fushimi Inari jest określana jako jedno z ważniejszych miejsc poświęconych Inari – bóstwu płodności rolnej, ryżu oraz lisów, których przedstawień (zastygłych w kamieniu) można znaleźć całkiem sporo.

Kiedy miniemy budynki świątyń zlokalizowane u stóp góry, stajemy przed bardzo klimatyczną, kamienną bramą tori, za którą rozpoczyna się, wydający się nie mieć końca, korytarz czerwono-czarnych, słynnych bram, z których każda ma swojego fundatora (rodzinę, firmę). O darczyńcy informują zapiski umieszczone na kolumnach bram. Dużo się nie zastanawiając – dajemy się pochłonąć czerwonemu tunelowi.

CIEKAWE 💡
Ceny bram tori rozpoczynają się od 175 000 yenów za mniejsze (około 6600 tysięcy złotych), a większe egzemplarze sięgają kwot grubo przekraczających milion yenów (do 50 000 tysięcy złotych)

Po 15 minutach wpadamy na pomysł wyszukania kilku praktycznych informacji o górce na którą wchodzimy. Okazuje się, że nie jest wysoka – ma bowiem 233 m.n.p.m. Problem jest inny i wcale nie należy do nich nasze całodzienne zmęczenie. Mianowicie – mamy w planie ujrzeć panoramę miasta za dnia, jest godzina 18.00, a słońce zachodzi zwykle koło 19.00. Szybki research przynosi też informację, że wejście na szczyt zajmuje około 2 godziny, w jedną stronę. Po tej wiadomości dochodzimy do wniosku, że na spacer w znaczeniu rytmicznie relaksującego podążania na szczyt czasu nie ma (ochota jak najbardziej by była), ale już marszobieg wydaje się być remedium na sytuację jaka nas zastała. Mówiąc kolokwialnie - prujemy więc przed siebie z zaciśniętymi kciukami, nie dopuszczając innej opcji jak powodzenie naszego naprędce zmodyfikowanego planu. Po drodze zatrzymujemy się jednak kilka razy przy mniejszych świątyniach strzeżonych przez liczne kamienne lisy i wyskakujące tudzież badawczo przyglądające się przechodniom koty (żywe).

Kawiarenki i punkty, w których można nabyć małe bramy tori do składania w ofierze są zamknięte (nie wiemy niestety czy była to kwestia godziny czy też może niższego sezonu w ogóle). W drodze na szczyt dostrzegamy też pierwszy (i jedyny w trakcie naszej podróży) nieczynny automat z napojami.

Około 18.30 jesteśmy na tarasie widokowym i możemy podziwiać, razem z pozostałą garstką zmęczonych, ale zadowolonych turystów – panoramę starej stolicy Japonii.

Słońce zbliża się nieuchronnie ku zachodowi co widać i czuć – robi się chłodniej (a w zasadzie nieco mniej gorąco), światło jest cieplejsze, bardziej przytłumione. Ponieważ z tarasu są trzy potencjalne drogi kontynuowania wędrówki – radzimy się Japonki, która ze ścieżek jest najkrótsza. Niestety w wyniku bardzo ograniczonej językowo konwersacji najpierw pakujemy się w ślepą uliczkę, by znowu dotrzeć do rozwidlenia i wybrać kolejną. Ta już prowadzi na szczyt – po drodze spotykamy schodzących, których pytamy, niczym Osioł ze Shreka, czy „daleko jeszcze” i zostajemy pozytywnie nastawieni, że wcale nie :) Mijani ludzie nie kłamią – po kolejnych 15 minutach jesteśmy na szczycie! Słońce nie zdążyło jeszcze zajść, natomiast z samej góry widoku na panoramę miasta już nie ma. Jest za to mur i dużo kamienia oraz setki bram tori o dużej rozpiętości gabarytów - złożone w ofierze. Siadamy na chwilę na schodach i oddajemy się zadumie oraz wyrównujemy wyprowadzony z równowagi oddech. Po chwili dobiega nas jednak znad schodów metaliczny dźwięk, który od razu sprawdzamy. Okazuje się, że para, która weszła przed nami weryfikuje swoje wróżby. Są one umieszczone na metalowych pałeczkach, które z kolei są wrzucone do solidnie wykonanego blaszanego schowka.

Aby wylosować swoją wróżbę należy po prostu wytrząsnąć patyczek z ośmiokątnego geometrycznego pudełka, odczytać (a w naszym przypadku zidentyfikować znaczki) napis i odnaleźć go na tablicy, na której każdemu napisowi na patyczku odpowiada szczegółowo opisana wróżba. Niestety wszystko jest w języku rodzimym, robimy więc zdjęcia, by po powrocie spróbować przekonać się co jest nam przepowiadane przez bóstwa. Próbujemy najpierw skorzystać z aplikacji odczytującej nam wcześniej z powodzeniem pojedyncze japońskie wyrazy i wyrażenia, ale przy takim nagromadzeniu znaków nawet ona stwierdza, że na dzisiaj już dosyć.

Zmęczeni, spoceni i bardzo szczęśliwi, że wygraliśmy wyścig z zachodzącym słońcem, schodzimy już w spokojniejszym tempie i mamy poczucie, że dzień wykorzystaliśmy w pełni.

Przed powrotem do miejsca noclegu czeka nas jeszcze mała przygoda z poszukiwaniem właściwego przystanku autobusowego (przy okazji której, trafiamy na piękny pokaz fontann tańczących przy muzyce klasycznej i barwnie podświetlonych – co w mroku wieczoru, który już dawno zapadł, robi bardzo przyjemne wrażenie). Po jakiś 40 minutach naszego zamotania udaje nam się wskoczyć do autobusu, który (mamy nadzieję) dowiezie nas prawie pod dom. Śledzimy pokonywaną trasę z wypiekami na twarzy, zaciskając mocno kciuki na kluczowym skrzyżowaniu, po którym możemy odetchnąć z ulgą – kierunek i zwrot autobusu zbiega się z naszymi potrzebami. I tak, przed północą kończymy bardzo bogaty we wrażenia i liczbę odwiedzonych miejsc, długi i owocny dzień w Kioto.