ZAMEK NIJO I ŚWIĄTYNIA TOJI

Złote lody i żurawie z papieru

MoniaMonia

Ostatni dzień w Kyoto postanawiamy spędzić na odwiedzeniu Zamku Nijo oraz Świątyni Toji. Pałac Imperialny, początkowo ujęty w planie, znika z niego po szacunkach czasowych – Shinkansen do Osaki mamy bowiem o 15.00, a przed bramą do Zamku materializujemy się około godziny 11.00 (przyczyną takiej pory rozpoczęcia wycieczkowego dnia jest dłuższe niż zwykle odsypianie poprzedniego dnia oraz pakowanie manatków).

Zamek jest naprawdę piękny. Przechodzimy przez bogato zdobioną złotymi akcentami bramę doń prowadzącą – zwieńczoną kształtem przywołującym na myśl bawole rogi. Złożony z pięciu pokoi zamek był rezydencją szogunów, co widać zresztą na każdym kroku. W wielu pokojach (niestety z zakazem fotografowania) umieszczone zostały sylwetki różnych rangą członków szogunatu oraz mistrzów ceremonii czy towarzyszących szogunom kobiet. Wszyscy zostali ubrani we właściwe czasom szaty, a nawet umieszczeni w konkretnych pozach, dla pełniejszego oddania klimatu. Na nas największe wrażenie wywarł pokój, w którym ukazana została ceremonia składania przez samurajów hołdu szogunowi. Postaci samurajów zostały przedstawione w charakterystycznym siadzie oraz przyodziane w kolorowe szaty i kłaniające się w stronę szoguna. Chętnie przystanęlibyśmy w tym miejscu na dłużej, gdyby nie płynący z nami (a raczej my z nim) tłum złożony w dużej mierze ze zorganizowanych grup zagranicznych turystów oraz licznych wycieczek szkolnych japońskich uczniów.

Z uczniami mieliśmy nota bene dwa ciekawe spotkania na terenie przyległych do zamku ziem i ogrodów. Jedna z grup zatrzymała nas nieśmiało jeszcze przed rozpoczęciem zwiedzania i zapytała (ustami jednej, oddelegowanej uczennicy) o możliwość zadania kilku pytań. Po chwili dokonaliśmy zdumiewającego dla nas odkrycia, że staliśmy się obiektem służącym do odrobienia zadania domowego z języka angielskiego – oczywiście w użyciu, w terenie, z żywym i mówiącym po angielsku turystą (myślimy, że pomysł jest zdecydowanie godny uwagi i świetnie przygotowuje uczących się danego języka do późniejszego używania go w praktyce). Tak więc, po obopólnej zgodzie odpowiadaliśmy na proste, zadawane powoli pytania w stylu: skąd jesteśmy, jak nam się podoba w Japonii, jak mamy na imię i jak długo zostaniemy w tym kraju. Po krótkiej ankiecie zostaliśmy jeszcze poproszeni o wspólne zdjęcie, na co oczywiście się zgodziliśmy :) Kiedy już nasze europejskie lica zostały utrwalone w otoczeniu wschodnich twarzyczek – otrzymaliśmy od dzieci przemiły prezent, który przyleciał z nami do Polski – malutkie, własnoręcznie wykonane papierowe żurawie. Najpiękniejsze i jedynie złożone przez Japończyków origami jakie kiedykolwiek mieliśmy w dłoniach.

Drugi raz mobilne zadanie domowe japońskich uczniów dopadło nas już po zwiedzeniu Zamku Nijo, tuż przy bramie prowadzącej do ogrodów. Po raz kolejny zgodziliśmy się na wywiad, zbliżony w treści do poprzedniego, urozmaicony jednak moją krótką pisemną wypowiedzią, do kartki wklejonej w japoński zeszyt. Na karteluszce wpisałam skąd pochodzimy, jak mamy na imię, jak dzieci poradziły sobie z zadaniem oraz naskrobałam kilka miłych słów w sekcji otwartej pt. „Twoja wiadomość do nauczyciela i uczniów”. Kiedy później przeglądaliśmy zdjęcia z tego dnia, naszła nas refleksja, że wyglądam podczas czynienia notatek bez mała jak biała kobieta rozdająca japońskim dzieciom autografy :)

Kiedy już udało nam się wspomnianą wcześniej bramę przekroczyć, mogliśmy cieszyć się rozległym, soczyście zielonym parkiem zamkowym. Nasza aktywność skupiła się na poszukiwaniu cienia, ponieważ tego dnia niebo było bezchmurne, a upał sięgający 35 stopni bardzo dawał się we znaki. Przyjemnym akcentem w kontekście takich warunków atmosferycznych okazały się umieszczone przy wejściu, wyjściu oraz kawiarniach punkty, w których można było skorzystać z chłodnej mgiełki rozpylanej z bambusowych konstrukcji.

Po spacerze w ogrodach, skąpani w słońcu oraz kropelkach potu postanowiliśmy się udać na moment do klimatyzowanego wnętrza kawiarni zlokalizowanej na terenie zamku. Kawiarnia jak to kawiarnia, oferowała natomiast produkt, którego zapragnęliśmy spróbować, kiedy tylko ujrzeliśmy kuszące nas złotem zdjęcie wiszące i kuszące nad ladą. No właśnie kuszące złotem… Pierwszy raz w życiu mieliśmy okazję zjeść trochę tego szlachetnego kruszcu :) i to jeszcze w jakim podaniu! Zamówiliśmy lody pod pierzynką złota – śmietankowe cudo, na którym kładziony był złoty płatek, dopasowujący się do kształtu loda. Do tego preparowany ryż z posypką z matchy oraz ciasteczko również z jej dodatkiem. I choć koszt smakołyku to równowartość 3 „normalnych” lodów, to ile razy ma się okazję na słodkości ze złotem, błyszczącym jak w wielu japońskich świątyniach? Zresztą porcja była solidna i spokojnie podzieliliśmy się nią we dwoje. Wszystkim odwiedzającym Zamek Nijo polecamy skosztowanie tego oryginalnego deseru – to uczta dla oka i żołądka zarazem :)

Po wyjściu z zamku postanowiliśmy się chwilkę poszwendać – znaleźliśmy dzięki temu ciekawy, zadaszony i bardzo długi targ z rozmaitymi różnościami – od artykułów spożywczych po szeroko rozumiane rękodzieło, jak i sklepy z odzieżą, torbami czy odpowiednik naszych sklepów – „wszystko po 5 złotych” czyli „100 yen shop”. Można w nich trafić na naprawdę fajne okazje produktów wykonanych w Japonii, choć niestety spora część towaru to import od chińskich sąsiadów. Nie prześledziliśmy wszystkich kramów, ponieważ spojrzenie na zegarek uświadomiło nam, że pora na powrócenie na tory naszej planowej wycieczki.

Podreptaliśmy zatem do autobusu by dać się zawieźć do ostatniego zabytku w magicznym Kyoto, a mianowicie Świątyni Toji. Najsłynniejszym elementem buddyjskiego kompleksu jest pięciokondygnacyjna pagoda, wzniesiona na początku IX wieku naszej ery. Jak wiele budynków japońskiego dziedzictwa została odbudowana (trawiły ją bowiem pożary). Budynek oparł się jednak wielokrotnie trzęsieniom ziemi, dzięki bardzo zmyślnej konstrukcji.

CIEKAWE 💡
Każdy segment Świątyni Toji jest luźno połączony z pozostałymi, dzięki czemu podczas wstrząsów piętra poruszają się niezależnie od siebie – każde w przeciwną stronę, co pozawala na absorbowanie drgań i daje również ponoć efekt pagody – wijącego się w pionie węża :) Takiego tańca nie mieliśmy (chyba na szczęście) oglądać, niemniej jednak statyczna wieża również robi wrażenie.

Pagoda jest usytuowana w pięknym parku ze stawem i licznymi ławeczkami pozwalającymi odpoczywać i podziwiać ten przykład wschodniej architektury. My skorzystaliśmy z jednej z ławek usytuowanej na małej zielonej wysepce pod zadaszoną, porośniętą zielonym dachem drewnianą konstrukcją. Bardzo było przyjemnie schronić się przed prażącym słońcem, w cieniu naturalnego dachu i z widokiem na pagodę. Na terenie kompleksu jest także kilka innych budynków o mistycznych wnętrzach, w których umieszczone zostały liczne (i całkiem pokaźne gabarytowo) posągi buddy. Dodatkowo chłód świątynnych wnętrz działa kojąco również na ciało, uzupełniając potencjalną ucztę dla duszy.

Kiedy już nacieszymy oczy ostatnim zabytkiem w Kyoto przenosimy się bliżej naszego noclegu – po wymeldowaniu się, zostawiliśmy bowiem zdeponowane u naszego hosta plecaki, co by nie dźwigać w upale dodatkowych kilogramów (które w wyniku zakupu kolejnych pamiątek miały tendencję do zwiększania masy ogólnej). Trafiamy akurat (podobnie jak pierwszego dnia w Tokio) na przerwę i restauracje, do których próbujemy wejść są na 2 godziny zamknięte. Nie zrażamy się jednak i kontynuujemy spacer po okolicy. Sytuacja się komplikuje gdy po 15 minutach nadal pozostajemy głodni i po niewłaściwej stronie drzwi jakiegokolwiek lokalu. Tracimy powoli nadzieję i już mamy przed sobą projekcję jakiejś szybkiej przekąski z marketu przez ruszeniem do Osaki, kiedy trafiamy na… francuską restaurację, serwującą przepyszne indyjskie jedzenie. Wcinamy z smakiem wybornego butter chicken’a (smakuje dokładnie jak w Indiach, które odwiedziliśmy rok wcześniej).

Z pełnymi brzuchami ruszamy po nasze równie napakowane plecaki i wyruszamy na dalszy podbój Japonii…