Krokodyl odbija się czkawką

Wyspa Red Skin, rejon Wandoor

MoniaMonia

JOLLY BUOY I RED SKIN

Z uwagi na ograniczoną dostępność pobliskich plaż oraz wykonanie rekonesansu okolicznych terenów na jednośladach, postanowiliśmy wybrać się na jedną z wycieczek na pobliskie wyspy. W rejonie Wandoor znajdują się dwie najbardziej popularne – Jolly Buoy oraz Red Skin. Są one dostępne dla turystów naprzemiennie - w zależności od momentu w sezonie. Jolly Buoy, mniejsza z nich, bardzo zachwalana pod kątem raf, jest oficjalnie zamknięta w sezonie monsunowym, ze względów bezpieczeństwa. W tym czasie alternatywnym wyborem, z którego skorzystaliśmy było kilka godzin na wyspie Red Skin. Znajduje się ona na terenie Mahatma Gandhi Marine National Park, czyli Morskiego Parku Narodowego imienia słynnego pacyfisty.

REZERWACJA WYCIECZKI

Rejsy na wyspy ruszają z przystani parku narodowego, która znajdowała się pomiędzy naszym zakwaterowaniem, a „naszą”, zamkniętą już wówczas trzeci dzień, plażą. Spakowaliśmy więc rano plecaki, zjedliśmy pyszne resortowe śniadanie i po 10 minutowym spacerze, staliśmy już w lejącym się z nieba skwarze w kolejce do zakupu biletu.

WAŻNE 🔔
Rejsy startują co pół godziny, w przedziale 8.30-10.30. Na wyspach przynależnych do Mahatma Gandhi Marine National Park, w tym Red Skin i Jolly Buoy, w trosce o ochronę przyrody, obowiązuje całkowity zakaz wwożenia wszelkiego plastiku – wodę można przelać do specjalnych kanisterków/bidonów z depozytu parku, zwracanych po zakończeniu wycieczki. Jedzenie należy zabrać ze sobą!

Po zakupie biletów (oczywiście poprzedzonym okazaniem się pozwoleniem na pobyt i wpisaniem naszych danych do zeszytu turystów), ustawiamy się w małej kolejce do drugiego okienka – pobieramy dwa spore bidony i przelewamy w nie naszą wodę z plastikowych butelek, które wyrzucamy do kosza.

Tak zaopatrzeni przechodzimy do kolejnego sznureczka ludzi, tym razem ostatniego – ustawiamy się na przystani i razem z pozostałymi na oko czterdziestoma osobami, czekamy na łódź. Skwar jest niemiłosierny, zwłaszcza przed południem, dlatego też zanim pojawi się nasz wodny pojazd zdążymy wypić sporą część zapasów i wody i je naprędce uzupełnić. Co sprytniejsi i obyci z lokalną aurą pogodową Hindusi dzierżą parasole. W tropikach ich używanie w ramach ochrony przeciwsłonecznej jest zresztą na porządku dziennym i oczywiście nie dotyczy to tylko i wyłącznie Indii.

Po kilkunastu minutach do przystani przybija wyczekiwana łódź. Każdy z pasażerów otrzymuje jaskrawopomarańczowy, podpisany nazwą przewoźnika kapok, po czym usadowieni już wygodnie odbijamy od brzegu, w akompaniamencie niezrozumiałych słów przewodnika.

CIEKAWE 💡
W rejonie Andamanów (podobnie jak na obszarze Indii w ogóle) występuje bardzo wiele dialektów i grup językowych, stąd też niejednokrotnie, zwłaszcza podczas wycieczek czy w miejscach turystycznych można usłyszeć jak Hindusi rozmawiają ze sobą po angielsku, bądź z różnymi domieszkami językowymi. Zwłaszcza, że na Andamany, w ramach krajowej turystyki przyjeżdża ogromna ilość mieszkańców stałego lądu, posługujących się jeszcze innymi odmianami języka.

RAJSKIE WYSPY Z ZAKAZEM KĄPIELI I ŁÓDŹ ZE SZKLANYM DNEM

Tłumaczenie angielskie, ze względu na ogromną dysproporcję etniczną podróżujących (czyt. ponad trzydziestu Hindusów i czwórka Europejczyków – poza nami, podróżuje również małżeństwo duńskie) jest bardzo skromne i sprowadza się do lakonicznych informacji o pięknie wyspy i możliwości wykupienia dodatkowych atrakcji. Prawdopodobnie nasi wschodni towarzysze dowiadują się wówczas o tym, że zakaz plażowania, pływania, nurkowania, czy nawet moczenia paznokci w oceanie sięga również wyspy Red Skin (przyczyna pozostaje ta sama – atak krokodyla w dniu naszego wylądowania na wyspach), na którą się udajemy. My jeszcze w tym momencie podróży tkwimy w błogiej nieświadomości, mając w głowie projekcje z kojącej rozgrzane ciało, wyczekiwanej kąpieli w błękitnej, krystalicznie czystej wodzie parku narodowego.

Kiedy zbliżyliśmy się już do wyspy, statek zaczął nas partiami oddawać w objęcia mniejszych łodzi, które swobodnie mogły pływać w rejonach zdecydowanie płytszej wody. Nadal zapakowani w odblaskowe kamizelki ratunkowe zasiedliśmy więc w mniejszych grupach w tzw. „glass bottom boat”, czyli łodziach ze szklanym dnem, dającym możliwość obserwowania podwodnego życia, bez zamoczenia chociażby jednego włókna odzieży…

Pięknie i zachęcająco brzmi, ale jest to atrakcja naszym zdaniem głęboko przereklamowana. Być może za nasze wrażenia odpowiadało mało atrakcyjne dno łodzi, które oglądaliśmy przez dosłownie pięć minut (tyle tylko bowiem, według organizatorów wycieczki było zawarte w „regularnej” cenie biletu, za dłuższą, osobną przejażdżkę należało dosyć konkretnie dopłacić) sunięcia po wodzie. Dodatkowym problemem był brak jakiegokolwiek zadaszenia łodzi, który skutkował odbijaniem się słońca w szklanej konstrukcji. Być może podwodne obszary w okresie monsunu, silnych wiatrów, sztormów i bardzo dynamicznych warunków pogodowych nie są tak piękne jak w okresie sezonowego spokoju i długotrwale pięknej pogody. Być może dłuższy, płatny rejs zabrałby nas w ciekawsze miejsca. My jednak, podobnie jak nasi europejscy towarzysze, wyczuliśmy nieuczciwą chęć naciągnięcia nas na pseudo-atrakcję. Niestety, w trakcie krótkiego odcinka, nie udało nam się dostrzec niczego, czego nie moglibyśmy zobaczyć siedząc na plaży, nawet bez wchodzenia do wody. Zresztą – woda była tak czysta (to w końcu obszar parku narodowego), że nie trzeba było spoglądać przez szybę – wystarczyło się lekko wychylić za burtę i dostrzec te same widoki.

Po dopłynięciu do wyspy usieliśmy, żeby coś przekąsić i choć na chwilę schłodzić się w wodzie. Jakież było zdziwienie całej naszej czwórki (z duńskim małżeństwem w wieku naszych rodziców rozmawiało nam się świetnie i umówiliśmy się na kolację w Sea Princess – gdzie się zatrzymali), gdy okazało się, że do wody nie możemy wejść. Atak krokodyla jak się dowiedzieliśmy paraliżuje plaże nie tylko zarówno najbliższe, jak i bardziej oddalone od miejsca incydentu (jak nasza plaża w rejonie Wandoor), ale także plaże na okolicznych wyspach.

SIEDZĄC NA WYSPIE

Z uwagi na fakt, że nie dało się obejść wyspy (powalone drzewa, lekko zalany brzeg, mocno wysunięta z lądu, bujna roślinność) nie mocząc stóp – otrzymaliśmy informację, że generalnie możemy siedzieć i podziwiać piękno wyspy. Złość kipiała nam z oczu, bowiem nikt (nawet anglojęzyczni pracownicy parku narodowego sprzedający bilety) nie udzielił nam informacji, że pływanie, snorkeling czy nurkowanie jest aktualnie całkowicie zabronione. Sfrustrowani, siedzieliśmy więc najpierw w czwórkę na jednym z konarów i wyjadaliśmy nawzajem swoje zapasy prowiantu, by w końcu spróbować przejść się na choć niewielki spacer, żeby nie przyrosnąć siedzenia (niestety czas „wycieczki”, nie odbiegał od regularnego wymiaru 2 godzin na samej wyspie).

Ruszyliśmy w stronę brzegu, który nie został doszczętnie przykryty konarami i wyspiarską roślinnością. Oczywiście byliśmy odprowadzani wzrokiem przez opiekunów wycieczki i gdy tylko dobrnęliśmy za daleko (idąc w wodzie lekko za pięty), zostaliśmy wkrótce cofnięci. Zresztą na końcu przejścia, którym zmierzaliśmy stał lokalny „strażnik” z drewnianą laską, bardzo zresztą przyjemny i roześmiany :)

Tak oto zakończyła się nasza pierwsza wycieczka na Andamanach. Mimo wszelkich przeciwności, uważamy, że wyspa sama w sobie jest piękna (woda jest krystalicznie czysta i cudownie wybarwiona, piasek jest jasny i miękki) i gdybyśmy trafili w rejon Wandoor ponownie, zwłaszcza, jeżeli plaże byłyby otwarte – chętnie skorzystalibyśmy z możliwości popływania z rurką i zanurzenia się w ciepłych wodach Zatoki Bengalskiej.