A jednak – pora deszczowa!

Deszcze niespokojne i dzikie plemię Jarawa

MoniaMonia

POŻEGNANIE ZE SŁOŃCEM

Zdecydowanym dotykiem słońca i nieskazitelnie błękitnym niebem cieszyliśmy się przez 3 całe dni naszego pobytu na Andamanach.

Nasza pogodowa, słoneczna idylla być może trwałaby jeszcze jakiś czas, gdyby nie jedno z nas (nie będziemy teraz wskazywać palcem na winowajcę…), trzeciego dnia pobytu w Wandoor nie wypowiedziało magicznej sentencji w postaci „no, teraz to już może padać”. Słońce i upały zamroczyły nas na tyle, że pół żartem, pół serio stwierdziliśmy, iż pogoda nas rozpieściła, czego się nie spodziewaliśmy i teraz dziać się już może wszystko. Parę godzin później, kiedy wracaliśmy z naszego rowerowego rekonesansu okolicy, zajechaliśmy pod resort w akompaniamencie deszczu. Najpierw lekkiego, nie zwiastującego jeszcze tragedii. Odstawiliśmy rowery i wpadliśmy na parę minut do domku.

Kilka godzin i kilka milionów kropel deszczu później dalej siedzieliśmy w domku, obserwując jak cała okolica w zasięgu naszego wzroku zamienia się w jezioro :) Podczas trzeciego dnia pobytu na Andamanach oficjalnie zakończył się okres słonecznej prosperity, który z rozrzewnieniem (chciało by się powiedzieć z łezką w oku, ale właściwszym określeniem byłoby raczej – ze strugami wody na twarzach) wspominaliśmy prawie do końca naszej wyprawy.

O ile poza porą deszczową można takie oberwania chmury próbować przeczekać, o tyle będąc w samym sercu monsunu – szybko zweryfikowaliśmy nasze wymagania dotyczące aury.

Z początku czekaliśmy aż przestanie padać, później wypatrywaliśmy choć lekkiego osłabienia opadów deszczu, żeby na koniec planować aktywności niezależnie od wody lejącej się z nieba. No, może poza gwałtownymi porywami wiatru i rzęsistą ulewą, jaką zwiastowały charakterystyczne kolory i ciężkie pasy chmur na niebie – takie obserwacje pozwoliły nam ulatniać w newralgicznych momentach z plaży czy skał, o które rozbijało się wzburzone morze.

Zdarzyło nam się również po kolacji, na jaką wybraliśmy się rowerami, skorzystać z taksówki hotelu i wrócić do naszego resortu, ponieważ ulewa jaka towarzyszyła nam podczas deseru rozpętała się na dobre i przetrzymała nas do wieczora, kiedy słońce zaszło już bardzo skutecznie, uniemożliwiając wespół z wiadrami wody z nieba powrót na jednośladach. Oczywiście rano, już w mniejszym deszczu, wróciliśmy po nasze porzucone poprzedniego wieczoru pojazdy.

OKO W OKO Z PRZEDSTAWICIELAMI PLEMIENIA JARAWA

Jeden z dni w rejonie Wandoor zaczęliśmy niezwykle wcześnie, bo już przed 4 rano nasi duńscy znajomi podjechali po nas z umówionym przez ich hotel kierowcą pod nasz resort.

Jest zupełnie ciemno, choć już czuć w powietrzu, że i ten dzień powita nas deszczem, z którym będziemy musieli się zaprzyjaźnić. Jedziemy w totalnym mroku, mijając niewielką ilość samochodów i z niecierpliwością wypatrując pierwszych oznak wchodzącego słońca i budzącego się dnia. Liczymy, że dzięki temu i nam uda się trochę rozbudzić. Kierowca jedzie szybko, choć jeszcze daleko mu do złowieszczej brawury jaką popisze się w drodze powrotnej, przyprawiając nas o znaczne i częste skoki ciśnienia. Po godzinie noc blednie, a z zza oparów wilgotnej mgły wyłaniają się pierwsze kształty. Pierwszy raz wybieramy się w inny rejon niż okolice Wandoor czy stołecznego Port Blair.

Naszym głównym celem tego dnia jest przejazd przez rezerwat plemienia Jarawa, wycieczka łodzią połączona ze zwiedzaniem jaskiń oraz spacerem po tropikalnym lesie i niejaki błotny wulkan, o którym zarówno my, jak i nasi towarzysze mają informacje mgliste jak aktualne widoki za oknem.

Docieramy na miejsce ze sporym zapasem czasowym, a i tak stajemy w długiej już kolejce aut czekających na otwarcie bram.

Zasady dotyczące przekraczania tej drogi (która jest jedynym węzłem komunikacyjnym w tej części wyspy) są bardzo restrykcyjne. Żadnych zdjęć, żadnego zatrzymywania się, żadnego otwierania okien czy prób kontaktu z członkami plemienia. W razie awarii auta, należy pozostać w pojeździe i czekać na policyjny lub wojskowy patrol, w żadnym wypadku nie wychodzić z samochodu. Turyści nie mogą przekroczyć tej drogi samodzielnie, kierowcą musi być obywatel Andamanów. Cały sznur aut jest zresztą otwarty i zamknięty oficjalnym wojskowym konwojem. Znaki przypominające zasady poruszczania się tą drogą pojawiają się na tej (około pół godzinnej) trasie często.

CZY TO JUŻ LUDZKIE SAFARI?

Mamy bardzo ambiwalentne poczucie w trakcie tej części „wycieczki”. Nie bez powodu wokół przejazdów typowo turystycznych przez rezerwat toczyła się debata i wiele protestów dotyczących ukrócenia tego „ludzkiego safari”, z którym i nam kojarzy się forma podania. Z drugiej strony jest to oficjalna droga prowadząca na miejsce, do którego się udajemy. Dostosowujemy się więc do wszystkich reguł i staram się podejść do potencjalnego „spotkania” rdzennej ludności z szacunkiem.

CIEKAWE 💡
Plemię Jarawa to azjatycki lud zamieszkujący południową część archipelagu Andamanów, któremu grozi wyginięcie. Jarawa (lub jarwa) w języku andamańskim oznacza „obcy”. Z kolei sami siebie nazywają „Ya-eng-nga” czyli „istotę ludzką”. Rdzenni przedstawiciele plemienia nie noszą odzieży, jedynie przepaski, naramienniki i biżuterię w postaci naszyjników. Wykorzystują do ich wykonania liście palmowe, muszle. Przyozdabiają też twarze glinką. Żywią się owocami leśnymi, rybami, żółwiami i ich jajami, miodem. Niestety, od kilkunastu lat toczy się debata na temat postępującej degeneracji plemienia, która jest skutkiem kontaktu ze światem zewnętrznym (choroby, na które plemię nie jest odporne, uzależnienia od alkoholu i tytoniu, wykorzystywanie seksualne). Media donosiły wielokrotnie o nadużyciach i łapówkach od turystów jakie przyjmowali zarówno policjanci, strażnicy, jak i kierowcy. Wykorzystywali oni plemię Jarawa jako atrakcję dla turystów, zmuszając do wykonywania tańców czy zdjęć w zamian za otrzymanie pożywienia.

Las tropikalny jest piękny. Andamany w rejonie Wandoor też zapamiętamy jako skąpane w tropikalnej roślinności jednak tutaj uderza niezwykła dziewiczość. Wszechobecna zieleń. Cisza. Doskonale wiemy, że jest całkiem spora szansa na… niezobaczenie nikogo z plemienia. Jarawa żyją bowiem w głębi lasu czy bliżej oceanu, rzadko pojawiają się w okolicy wytyczonej dla regulowanego ruchu samochodowego ścieżki.

A jednak. Po około 20 minutach jazdy mijamy siedzącą nieopodal drogi starszą kobietę, która kula coś siedząc na ziemi i rzucając w przejeżdżające koło niej auta. Potem mijamy również wóz wojskowy, na którym siedzi kilkunastu młodzieńców z plemienia. Ich rysy twarzy są bardzo mocne i charakterystyczne, a skóra niesamowicie ciemna i do głębi nasycona czernią.

WAŻNE 🔔
W ciągu dnia istnieje tylko jedna szansa na przedostanie się przez rezerwat (przynajmniej tak było w roku 2015). Bramy, strzeżone przez wojsko otwierane są o 6 rano. Powrót jest również regulowany czasowo – punkt 16:00 zostają otwarte bramy w drugą stronę.

Cały przejazd przez teren rezerwatu, w równym, jednostajnym tempie około 30-40 km/h trwa jakieś 40 minut. Z racji poszanowania reguł tego terytorium, nie posiadamy z tego fragmentu wycieczki żadnych fotografii.

DRUKI I DRUCZKI

Podjeżdżamy jeszcze kawałek, do miejsca, w którym nasz kierowca ma nas przekazać pod dalszą opiekę osobom organizującym przepłynięcie niewielkimi łodziami do rozległego lasu namorzynowego, w którego cieniu zwiedzać mamy także skalne jaskinie. Wypełniamy niezbędne formularze i już po chwili lądujemy w towarzystwie naszych znajomych Duńczyków oraz kilku innych osób na niewielkiej łodzi.

CIEKAWE 💡
Bądźcie przygotowani na wielokrotne przepisywanie Waszych danych we wszystkich możliwych miejscach. Opasłe, pożółkłe tomy analogowych rejestrów w postaci grubych zeszytów, do których odręcznie i zdecydowanie niespiesznie przepisywane są dane z paszportów, stanowiły stały element wszystkich naszych wycieczek. Od wejścia na łodzie prowadzące do lasu w rejonie Baratang, po rejestrację w okienku przed wykupieniem wycieczki na Red Skin Island, aż po niezwykle drobiazgową procedurę wpisu do księgi przed powrotem do Wandoor i przejazdem przez rezerwat plemienia Jarawa

DESZCZOWA KĄPIEL W DRODZE DO TROPIKALNEGO LASU

Niebo jest zachmurzone, ale nie pada deszcz. Jeszcze. Zdaje się, że czekał aż się zapakujemy w komplecie i ruszymy oraz wypłyniemy na tyle daleko, żeby nie opłacało się wracać. Wówczas rozhulał się w pełnej okazałości. Nie zdążyliśmy nawet wyciągnąć kurtek ze schowka, choć po czasie okazało się, że to nawet lepiej (mieliśmy przynajmniej coś suchego na później).

Nasi towarzysze w przeciwdeszczowej odzieży (a my tym bardziej, bo bez niej) wyglądali jakby zanurzyli się w wodzie po czubek głowy i nie zdążyli wykręcić odzieży czy włosów. Deszcz zacinał tak niemiłosiernie, że nikt (mam wrażenie, że nasz sternik też płynął na pamięć) nie był w stanie za bardzo otworzyć oczu. Tuż przed końcem drogi deszcz się nieco wyciszył, a naszym oczom ukazał się upragniony brzeg. Przedreptaliśmy po specjalnie przygotowanych mostkach by ruszyć w stronę jaskiń. Kilkunastominutowy spacer w zieleni i bez deszczu dał nam nadzieję na lekkie podsuszenie siebie i rzeczy. Same jaskinie nie zrobiły na nas specjalnego wrażenia, zwłaszcza, że w okolicy prowadzone były kolejne grupy zwiedzających, więc na większości szlaków panował raczej tłok.

Zdecydowanie przyjemniejsze było spacerowanie po lesie tropikalnym i w okolicy charakterystycznych namorzynów, malowniczo wypuszczających swoje korzenie ponad wodą.

Po chwili relaksu w otoczeniu bujnej, wilgotnej zieleni wróciliśmy większym już statkiem na przystań. Zanim to jednak nastąpiło w trakcie powrotu rozpętała się burza i siarczysta ulewa, a deszcz wdzierał się na pokład przez większą część rejsu. Po jakiś 30 minutach udało nam się jednak postawić, co prawda mokre, stopy na lądzie. Tam już czekał na nas jeep, który zabrać miał całą naszą czwórkę do wulkanu z błota.

WULKAN Z BŁOTA…

Błotny wulkan był ostatnim punktem wycieczki przewidzianej na ten dzień. Jak się później okazało, większych emocji dostarczyła nam sama, około 20 minutowa, jazda po bardzo wąskich, grząskich, niekiedy stromych ścieżkach, która mogłaby spokojnie sama w sobie uchodzić za atrakcję w postaci miejscowego off-road’u. Jako, że wulkan usadowiony jest na niewielkim wzniesieniu, kolejne 15 minut drogi pokonaliśmy pieszo. Po wejściu na zrównany na szczycie teren, naszym oczom ukazało się… coś, co początkowo wzięliśmy za podmokły teren z płaską kupą błota w kolorze mokrego betonu. Już po chwili okazało się, że patrzymy na atrakcję rejonu, która wygląda jak żart :) Za niewielkim ogrodzeniem znajduje się górka błota, z której wydobyły się jakieś 3 mikro-bąble powietrza. Na tym koniec. Jeżeli więc będziecie w okolicy i liczycie na wulkan z prawdziwego zdarzenia – lepiej podarujcie sobie ten punkt programu. No, chyba, że macie ochotę zobaczyć tę, dla nas zakrawającą na absurd, atrakcję z bliska :)

Miny wszystkich odwiedzających jakiś spotkaliśmy pod „wulkanem” były bezcenne. Zawiedzeni wróciliśmy na dół, by jeep’em przedostać do oczekującego na nas kierowcy.

PODEJRZANE OPÓŹNIENIE

Zapakowaliśmy się w auto i ruszyliśmy w stronę bramy granicznej przy rezerwacie. Choć na miejscu znaleźliśmy się na długo przed otwarciem bram i złożyliśmy komplet 4 paszportów, niewiele brakowało żebyśmy zostali uwięzieni tego dnia po drugiej stronie wyspy. Panowie urzędnicy niezwykle długo, skrupulatnie i z niezwykłym spokojem przepisywali z naszych dokumentów wszystko, co chwilę dopytując o wszelkie możliwe dane, których przedyktowanie (polskie nazwy ulic itd.) nastręczało wielu kłopotów. Bramy zostały otwarte, sznur samochodów powoli znikał w rezerwacie, a my nadal sterczeliśmy przed stanowiskiem urzędników. W końcu dostaliśmy zgodę na wjazd, choć do dzisiaj nie wiemy, co było powodem przeciągania naszego wyjazdu. Kiedy nasze auto przejechało przez bramę, a nami pojawił się wóz wojskowy zamykający wstęgę pojazdów. Ze względu na opóźnienie nie mieliśmy przed sobą żadnych aut. Po paru minutach minęło nas 2 mężczyzn z plemienia Jarawa – ubranych tylko w tradycyjne przepaski, wyposażonych w łuk i strzały. Oboje przystanęli na moment i zasalutowali mijającemu ich samochodowi wojskowemu.

Po wyjechaniu z rejonu rezerwatu coś dziwnego wydarzyło się z naszym kierowcą. Być może spieszył się na obiad, może miał już nas dosyć, a może po prostu chciał jak najszybciej zakończyć dzień pracy. W każdym razie, z każdą kolejną minutą jechał szybciej, mniej stabilnie, wyprzedzając na zakrętach i tuż przed pojazdami nadjeżdżającymi z naprzeciwka. A wszystko w coraz gęstszym deszczu, który po raz kolejny w tym dniu dopiero się rozkręcał. Kierowca, przywoływany do porządku uspokajał się tylko nieco, by za chwilę znów powrócić do szaleńczej jazdy. Dopiero groźba rezygnacji z dalszej jazdy wyciszyła go nieco, choć ostatnią rzeczą jaką można powiedzieć o tym powrocie jest spokojna atmosfera.

Odetchnęliśmy w pełni dopiero kiedy zostaliśmy wysadzeni pod naszym resortem.