Tu się kąpią… krokodyle

czyli zakaz plażowania

MoniaMonia

Pobyt w Indiach mieliśmy zaplanowany pod kątem noclegów połowicznie. Pierwszy tydzień postanowiliśmy spędzić w rejonie Wandoor – południowo-zachodniej części Andamanu Południowego :) Nocleg zarezerwowaliśmy w resorcie oferującym proste, skromne domki składające się z jednego pokoju z łóżkiem oraz przestronnej łazienki złożonej z prysznica i toalety. Druga część naszej podróży pozostała dla nas samych niespodzianką, postanowiliśmy dać się porwać naszym wrażeniom i pojechać tam, gdzie wyda nam się najbardziej adekwatnie do naszych potrzeb :) pomocni i nieocenieni jak zwykle okazali się mieszkańcy oraz inni podróżnicy, których spotkaliśmy (choć niewielu) w trakcie pobytu na indyjskich wyspach.

Wróćmy jednak do Wandoor. Resort oferował w pakiecie z noclegiem możliwość korzystania z rowerów. Co prawda były one w stanie technicznym o sporej rozpiętości ewentualnych niedogodności (od lekkiego skrzypienia, przez nieco przyrdzewiałe elementy, aż po zaawansowane braki w strukturze pedałów czy niesprawne hamulce). To wszystko jednak pozostało nieważne, wobec swobody mobilnej jaką dają jednoślady. Wobec takiego stanu resortowego wyposażenia już pierwszego dnia wskoczyliśmy na rowery, żeby dokonać wstępnej oceny potencjału „naszej” plaży. Droga (jak ponoć stan dróg w Indiach ogólnie) była lekko zdekompletowana, poprzecinana malowniczo różnej szerokości i struktury pęknięciami wysłużonego asfaltu, który jednak doprowadził nas do celu. Na plażę dotarliśmy w okolicach godziny 18.00, kiedy słońce już mocno straciło na sile i zaczęło powoli chować się za horyzont (podobnie jak w wielu pozostałych miejscach, w których byliśmy – dzień kończył się wcześnie, czyli w sierpniu w okolicach godziny 18.30). Plaża była zupełnie pusta… Dowiedzieliśmy się od pracowników resortu oraz z informacji na naszym pozwoleniu na pobyt w Indiach, że generalnie nie powinno się przebywać na plaży po zmroku, więc braliśmy pod uwagę scenariusz, w którym pierwszego dnia nie uda nam się wejść na indyjski piasek. Udało się jednak, choć po minucie zostaliśmy zaczepieni przez umundurowane służby, które łamanym angielskim oznajmiły nam, że możemy przebywać na plaży w zasadzie w zakresie szalonych 2 metrów kwadratowych od wejścia i to nie za długo. Cieszyliśmy się jednak, że mimo wszystko postawiliśmy stopy na miękkim piasku.

Następnego dnia rano wróciliśmy więc przed południem, wyposażeni w skromny ekwipunek plażowy w postaci ręczników, kremu z filtrem, okularów i czegoś do czytania. Planowaliśmy zregenerować siły po podróży z Polski, która łącznie z przesiadkami zajęła nam niecałe 2 dni (z krótkim noclegiem w Chennai). Z chęcią zobaczylibyśmy i uwiecznili wyraz naszych twarzy po uzyskaniu pokrętnej informacji, że w zasadzie plaża jest nieczynna. Powód – w bliżej nieokreślonym rejonie miał miejsce atak krokodyla, który to zranił mężczyznę. Jak się później dowiedzieliśmy atak miał miejsce w rejonie zamkniętego rezerwatu, gdzie żyje plemię Jarawa – a więc daleko od naszej plaży. Dodatkowo – według przepisów (a przynajmniej według naszych strażników), w takim przypadku zostaje zamknięta większość plaż w rejonie. Na okres 10 dni (nota bene bardzo zaciekawiło nas na jakiej podstawie ustalony jest taki, a nie inny czas zamknięcie plaży, niestety nikt nie potrafił nam tego wytłumaczyć). Dla przypomnienia – był to nasz drugi z siedmiu dni jakie mieliśmy spędzić w Wandoor. Przez myśl przemknęła nam najpierw ucieczka i znalezienie alternatywnego noclegu z bardziej dostępnymi terenami. Jednak rezerwacja, jaką wykonaliśmy z półrocznym wyprzedzeniem skutecznie nas od tego pomysłu odwiodła. Postanowiliśmy więc stawić czoła krokodylim występkom i opracowaliśmy plan intensywnej eksploracji wioski – na rowerach oczywiście.

Już drugiego dnia pobytu w Wandoor kręte ścieżki biegnące w okolicach plaży doprowadziły nas do eleganckiego resortu Sea Princess. Położony wśród palm (posadzonych z rozmysłem i występujących w tym zakamarku dziwnym trafem tylko w granicach resortu) kompleks złożony jest z eleganckiej recepcji, bardzo ładnych pokoi (mieliśmy później okazję je obejrzeć dzięki poznanym na jednej z wycieczek Holendrom, którzy się tam zatrzymali), basenu, miejsc do relaksu z szerokimi fotelami i plecionymi sofami, basenu oraz restauracji. Ta z kolei była ogólnodostępna i otwarta na gości z zewnątrz. Wślizgnęliśmy się do resortu nieśmiało, upewniliśmy, że możemy miejsce obejrzeć, po czym skorzystaliśmy z restauracji i skonsumowaliśmy przepyszny obiad. Do Sea Princess przynależy też spora połać zielonego terenu i poszczególne budynki nie znajdują się upakowane ściśle koło siebie. Dodatkowo resort miał bardzo duży plus, który spowodował, że odwiedzaliśmy go w trakcie naszego pobytu w tym rejonie kilkukrotnie. Tymże wabikiem było prywatne wejście na plażę. O ile strażnicy strzegący publicznego wejścia byli oporni na negocjacje i nie pozwolili nam postawić drugiego dnia pobytu stopy na plaży, o tyle z obsługą hotelu poszło nam znacznie lepiej. Zostaliśmy oczywiście poinformowani o nieszczęśliwym wypadku z krokodylem w roli głównej, poproszeni o ostrożność i nie oddalanie się zbyt mocno od resortu. No i oczywiście o nie wchodzenie do wody - to zresztą nas nie kusiło – o Wandoor naczytaliśmy się przed wyjazdem w kontekście bytowania krokodyli i nie zakładaliśmy w ogóle kąpieli (no, chyba, że słoneczne) w tym rejonie. Takim oto sposobem, w niespodziewany sposób poniekąd nasze żołądki (do Sea Princess weszliśmy głównie z myślą o posiłku) pozwoliły nam przełamać patową sytuację czyli tzw. „kryzys plaży dostępnej oczom, a niedostępnej stopom”.