Wyspa czterech plaż

Kurs na Neil Island

MoniaMonia

Opuszczamy Wandoor

Do naszego resortowego pokoju przez niewielkie szpary w drewnianych okiennicach wlewa się cienką strużką jasne pasmo światła. Wiatrak na suficie leniwie miesza powietrze, które bez niego oblepia każdy kawałek skóry w kilka sekund. Wyplątuję się w zawieszonej nad łóżkiem białej, delikatnej moskitiery, którą przywieźliśmy ze sobą z Polski. I choć nasze posłanie dzięki temu baldachimowi przypomina łoże arabskiej księżniczki lub po prostu łóżko pięciolatki – warto się na tę „ozdobę” zdecydować. Spora część komarów na terenie Indii jest bowiem nosicielami malarii.

WAŻNE 🔔
Niebezpieczeństwo zarażenia wirusem malarii jest w Indiach dużo mniejsze niż w przodującej w tych niechlubnych statystykach Afryce. Niemniej jednak, nadal pozostaje realne. Szanse oscylują na poziomie 1:250 przy założeniu przebywania na terytorium Indii przez miesiąc i niestosowaniu żadnej ochrony. Warto pamiętać, że nie wszystkie środki skutecznie odstraszają owady. Najpewniejszą i sprawdzoną pod tym względem substancją jest DEET, którego stężenie w preparatach powinno wynosić minimum 30%. Zaopatrzcie się więc przez wyjazdem w skuteczne repelenty.

Uchylam drzwi – jest nadzieja, niebo jest gęsto przetkane chmurami, ale nie pada deszcz!

To nasz ostatni poranek w Anugama Resort. Pakujemy do plecaków nasze manatki i wypchane po brzeg umieszczamy w aucie, którym zostaniemy podrzuceni do centrum miasta.

Po śniadaniu żegnamy się z całą ekipą, dla której byliśmy przez tydzień jedynymi gości do obsługi. Wszyscy byli dla nas niezwykle mili i pomocni. Największy kontakt mieliśmy z Tapasem, który pojawiał się zawsze podczas posiłków, doradzał nam w kwestii atrakcji w okolicy, opowiadał o swojej rodzinie, małej córeczce i żonie, czy o tym, że przebył dwukrotnie malarię. O tym, że właścicielem resortu jest ich rodak zamieszkujący na stałe w Singapurze, dowiedzieliśmy się od Deepaka – kierownika resortu. Pozostali członkowie obsługi nie mówili co prawda po angielsku, ale codziennie mogliśmy przekonać się o zdolnościach kucharza, który serwował nam posiłki. Jedyna kobieta z obsługi pomogła nam się uporać z praniem, które nie chciało wyschnąć. Pomocnik kucharza czytał w Przemka myślach – podstawiając mu pod nos świeże, soczyste kokosy (raz odpokutowując to pogryzieniem przez pszczoły, które uwiły sobie gniazdo na palmie). Słowem – pomimo krokodylej blokady plaż i monsunowego załamania pogody czuliśmy się w resorcie bardzo dobrze.

CIEKAWE 💡
Tropikalny klimat to zwykle klimat wilgotny. Powietrze jest gęste, lepi się do skóry, a człowiek odnosi wrażenie, że kąpie się w powietrzu, za pomocą miliona mikro-kropelek zawieszonych w nim niczym wszechobecny prysznic. Dołóżmy do tego jeszcze okres monsunu, czyli czas kiedy woda leje się na głowy nagle i niespodziewanie, w ilości hektolitrów i mamy idealny przepis na wiecznie wilgotne ubrania, plecaki, ręczniki, słowem wszystko co jest w stanie przyjąć choć trochę tejże wilgoci. Bardzo ciekawy i efektywny patent, który zaobserwowaliśmy w krajach o takim klimacie to prasowanie lekko podsuszonego prania.

Robimy sobie pamiątkowe zdjęcie i wskakujemy do auta. Po 30 minutach wysiadamy w pobliżu portu, z którego odpływają statki na resztę wysp. Bilet kupiliśmy już wcześniej. Mamy spory zapas czasowy. Siadamy na ławkach, a nasze nosy lądują w książkach. Czas umila nam chłopiec, który z mamą oczekuje na rejs. Dziecko wygłupia się, chowa i wygląda zza oparcia granitowych siedzeń, co jakiś czas nieśmiało się uśmiechając.

CIEKAWE 💡
Ceny biletów np. na promy i statki są… dziesięciokrotnie wyższe w przypadku osób, które nie są mieszkańcami wysp… Dla odmiany, w Japonii jaką odwiedziliśmy rok po podróży do Indii możemy zakupić przez wylotem bilet na komunikację pociągami – z ulgą tylko i wyłącznie dla obcokrajowców.

Statek punktualnie odbija od brzegu, a my nie możemy doczekać się wyspy Neil. Spędziliśmy tydzień w rejonie Wandoor i równie gorliwie co lądu, wypatrujemy nieco odmiany otoczenia.

Nasz plan – brak planu. Schodząc na brzeg, niczym muchy do lepu, ciągną do nas (i nas) kierowcy tuc-tuców, przekrzykując się nawzajem, oferując najkorzystniejsze stawki i najlepszą obsługę. Decydujemy się w miarę szybko na jednego z nich, bo cała sytuacja jest po prostu męcząca. Z góry ustalamy stawkę za objechanie całej wyspy. Nie mamy rezerwacji noclegu, szybko jednak okazuje się, że był to strzał w dziesiątkę. W okresie monsunu ruch na wyspach jest minimalny. Prawdopodobnie ma coś z tym wspólnego fakt, że w przeciągu jednego dnia tereny potrafią zamienić się w jeziora, a uliczki przeobrażają się w rzeki.

Aktualnie jesteśmy jak się potem okaże JEDYNYMI białymi turystami. Odwiedzamy więc wszystkie potencjalne noclegi – także te luksusowe, dlaczego by sobie nie pooglądać :) Ostatecznie zatrzymujemy się w skromnym resorcie dysponującym jednopokojowymi lokalami z podwójnym łóżkiem, przyległą łazienką i najważniejsze – klimatyzacją. Tutaj ruch jest większy, choć gośćmi zajmującymi niektóre z pokoi są wyłącznie Hindusi.

Wyspa jest stosunkowo niewielka i można ją obejść w około 2 godziny (około 19 km kw.). Początkowo myśleliśmy o spędzeniu na niej dwóch dni i przepłynięciu na większą i bardziej znaną Havelock. Niestety pomysł został zmyty przez ulewne deszcze i rozwiany przez wichury, które spowodowały odwołanie/opóźnienia rejsów. Ostatecznie wyspa Neil była więc naszym domem przez prawie 5 dni.

RAZ, DWA, TRZY, CZTERY – PLAŻE WYSPY

Neil Island ma cztery oficjalne plaże, które (podobnie jak na sąsiednim Havelock) są numerowane, choć mają też swoje nazwy własne. Wszystkie oferowały w okresie naszego pobytu ciszę i spokój. Na każdej można się wyciągnąć wygodnie z książką i rozkoszować przyjemnie miękkim, drobnym, jasnym piaskiem. Brak tutaj też typowych siedlisk krokodyli, choć mimo tego zapewnienia, nie ciągnęło nas specjalnie do wody…

Warto pamiętać o naturalnym cyklu przypływów i odpływów, zwłaszcza jeżeli zapuszczamy się dalej, przekraczamy formacje skalne itp. - przypływ może nam bardzo szybko odciąć drogę powrotną. W okresie monsunu zmiany te są gwałtowne i bardzo duże – nie raz obserwowaliśmy na małej, dzikiej plaży nieopodal naszego resortu jak woda cofa się kilkadziesiąt metrów, odkrywając ogromne połacie obumarłej rafy koralowej, szczelnie przykrytej podczas wieczornego przypływu.

  • Plaża Lakshmanpur 1 – plaża z najszerszym pasem mięciutkiego piasku, z pięknym widokiem na zachodzące słońce. Udało nam się jeden taki zachód upolować :)

  • Plaża Lakshmanpur 2 – najlepiej odwiedzać ją w trakcie odpływu, wody wdzierającego się w skały przypływu czynią ich okrążanie bardziej niebezpiecznym. Główną atrakcję plaży jest bowiem naturalna formacja skalna - Natural Bridge, przypominająca mi osobiście Azure Window na maltańskiej wyspie Gozo, która wiosną tego roku uległa zawaleniu przez sztorm. Indyjski naturalny most ma się dobrze i wygląda ciekawie. Można również wspiąć się po jego skałach i przejść na dalszą część plaży. W trakcie spaceru jej brzegiem natrafiliśmy na kilka Pana zarzucającego niewielkie sieci oraz kobiety zbierające kraby oraz łowiące ryby ze skał(na samą żyłkę z haczykiem i przynętą).

  • Plaża numer 3 - Sitapur znajduje się od strony wschodu słońca i droga do niej jest najbardziej dzika, prowadzi tuż pod gęstymi lasami tropikalnymi i była tego dnia dosyć błotnista. Niestety stałym elementem plaż są ogromne ilości śmieci, które dryfują w morzu, a podczas przypływu są wyrzucane na brzeg i lądują wplecione w wodorosty „ozdabiając” brzeg plaży. Stanowi to w Indiach ogromny problem i niestety stykaliśmy się z nim bardzo często :(
  • Plaża numer 4 – Bharatpur ulokowana jest bezpośrednio przy porcie. Ruch jest więc największy – kilka razy dziennie wpływają statki z pasażerami, tutaj też odbywa się rozładunek towarów. Idąc brzegiem plaży mijaliśmy kobiety noszące na głowach betonowe pustaki, dostarczone mniejszymi łodziami.

Jest to też najbardziej skomercjalizowana plaża – znajdują się na niej liczne budki z drobnymi pamiątkami, wśród których dominuje biżuteria – zarówno z pereł, jak i plastikowe błyskotki, które z lokalnym rzemiosłem mają zapewne niewiele wspólnego. Ze względu na sezon monsunowy, większość stoisk była pusta, choć kilku sprzedawców zdecydowało się wystawić swój ozdobny dobytek. Plaża jest długa, piaszczysta i jeśli odejdzie się od portu, to można odpocząć na miękkim piasku, a nawet zakosztować kąpieli w oceanie. Woda jest czysta, ciepła i płytka na sporej odległości od brzegu.

WYSPA DZIKICH PSÓW I DESZCZOWYCH ŻAB

Przedstawiciele fauny, którzy są moim pierwszym „zwierzęcym” skojarzeniem z tym kawałkiem świata, to wcale nie kozy, krowy czy tysiące komarów. Najbardziej żywym wspomnieniem pozostają dla mnie całe chmary dzikich psów, wszystkie niezwykle do siebie podobne, jednakowo umaszczone, średniej wielkości.

Różniące się jednym, drobnym szczegółem – tolerancją na przybyszów. Zdecydowana większość psiaków wałęsała się spokojnie po okolicy szukając jedzenia czy cienia. Inną dominującą aktywnością było spanie gdzie popadnie i lekceważące spojrzenia kierowane w naszą stronę. Niestety na wyspie grasowały również mniej przyjazne czworonogi, które ujawniały swoje niezadowolenie dopiero w bliskiej odległości, podczas ich mijania rowerem. Co prawda więcej było krzyku niż uszczerbku na zdrowiu, choć jedna z wycieczek i bliższe spotkanie z bardzo aktywnym psem wpędziło mnie i mój jednoślad do trawiastego rowu.

Wspomniane wcześniej kozy i krowy oczywiście pojawiają się również na wyspach, ale nie w takim natężeniu jak na kontynencie. I zdecydowanie nie są zainteresowane turystami.

Innym zwierzakiem, który aktywizował się z kolei po ulewnych deszczach były ropuchy, wielkości zaciśniętej pięści, które kumkały głośno i długo. Z racji zielonego ubarwienia, na pierwszy rzut oka były niewidoczne i najpierw można było je usłyszeć, a potem wypatrzyć. Stanowiły bardzo ciekawy akompaniament do kapiących delikatnie z nieba kropel deszczu, uderzających w zielone listowie bujnej, tropikalnej roślinności. Fragment takiego żabiego koncertu nagraliśmy.

UZBROJENI

Podczas naszego kilkudniowego pobytu na wyspie Neil spotkaliśmy się z dwoma przypadkami posiadania broni. Właścicielem jednej z nich był znajomy właściciela „wielorybiej” knajpki, który wybrał się na polowanie (niestety do dzisiaj nie wiem czy chodziło mu o ptaki, czy o nietoperze).

Drugim razem byliśmy już nieco zaniepokojeni, ponieważ ostrą broń nieśli kilkunastoletni chłopcy, których mijaliśmy na rowerze, w drodze na jedną z plaż.

HOMAR I WIELORYBIA CZASZKA

Dni na wyspie Neil mijały nam bardzo, ale to bardzo deszczowo. Zajmowaliśmy się głównie czekaniem na zelżenie ulewy oraz suszeniem siebie i wszystkich ubrań. Jako, że jedzenie w Indiach jest dla nas niebiańską ucztą dla naszych podniebień, już pierwszego dnia wyruszyliśmy na rekonesans kulinarny. Nasza przy-resortowa „restauracja” (kilka stolików obitych ceratą i plastikowe krzesła) niestety nie oferowała zbyt dobrych posiłków, a pracownicy mówili słabo po angielsku. W związku z tym np. mój nieostry w założeniu obiad, niemalże wypalił mi buzię.

O ile podczas poszukiwania lokum niski sezon jest pomocy, gdyż można negocjować ceny i mieć duży wybór – hotele pozostają otwarte, to zupełnie inaczej jest z gastronomią. Konieczność posiadania i zbywania świeżych produktów powoduje, że dla wielu punktów gastronomicznych okres monsunowy jest nierentowny i pozostają one w tym czasie zamknięte.

Nie mieliśmy więc dużego wyboru, ale pierwszego popołudnia zaczęliśmy obchodzić teren i trafiliśmy do prostej, skromnej knajpki. Przypomnieliśmy sobie o zaproszeniu właściciela, który zaczepił nas, kiedy wypakowaliśmy się w porcie. Umknął nam jednak wówczas w morzu głosów kierowców tuc-tuców.

Wróćmy jednak do kajpki. Wyobraźcie sobie prostokąt usypanego plażowego piasku. Ogrodźcie go kilkoma deskami. Postawcie na nim kilka plastikowych, szarych (kiedyś pewnie białych), okrągłych stolików i podobnie wybarwionych krzeseł. Ścian brak – to przecież tropiki, więc raczej nas nie przewieje. Nad głową dołóżcie zadaszenie złożone z kilku drewnianych belek i cienkiej blachy. Z belek ściennych zwisają na przezroczystych żyłkach rozmaite przedmioty – butelki po winie, muszle, fragmenty kokosowych łupin, płyty CD… A i jeszcze - niewielka lada, nad którą kołyszą się kolorowe wisiorki, w tle wyposażenie barku, za przepierzeniem znajduje się serce tego miejsca – kuchnia.

Brzmi niepozornie prawda? Tak też wygląda. Przygotowane tutaj jedzenie zdecydowanie nie jest niepozorne. Jest aromatyczne, świeże, pięknie podane i cudownie smaczne. Zakochujemy się w serwowanych tu smakołykach od pierwszego kęsa i będziemy wracać codziennie, nawet po kilka razy. W momencie burz i rzęsistych ulew spędzimy również z właścicielem i jego znajomymi deszczowe wieczory przy szklaneczce indyjskiej whisky.

CIEKAWE 💡
Alkohol jest w Indiach dosyć drogi, poczynając od sklepów, marketów, na restauracjach i lokalach gastronomicznych kończąc. Jest jednak w stolicy jedno miejsce, w którym procentowe trunki sprzedawane są po śmiesznie niskich cenach. Jak dowiedzieliśmy się od Balaia – stołeczny punkt trudni się bowiem rozprowadzaniem napojów, które są dofinansowane przez indyjski rząd. Sklep, do którego trafiliśmy stanowił okratowaną, zardzewiałą ruderę z bogatym jednak butelkowym wyposażeniem i bardzo liczną klientelą.

Balai – właściciel knajpki na wyspie, większość dań przygotowywał wespół z Pintu, swoim przyjacielem – pracownikiem, który choć nie mówił po angielsku, rozsiewał spokojne i pozytywne wibracje. Mieliśmy okazję skosztować wyśmienitych ryb, homarów czy klasycznych dań z kurczakiem. Także tutaj smakowała nam najbardziej aromatyczna masala tea. Z lokalem i Balaiem pożegnaliśmy się ostatniego dnia pobytu słodkimi naleśnikami na koszt firmy.

CIEKAWE 💡
Bardzo oryginalnym i jednocześnie centralnym elementem rzeczonego lokalu pod chmurką była ogromna kość, której pochodzenie poznaliśmy podczas jednego z ulewnych wieczorów. Okazało się, że jest to fragment czaszki wieloryba, którego ocean wyrzucił na pobliski brzeg kilka lat temu… Ta niecodzienna część wystroju prężyła się dumnie u wrót knajpy.

Więcej na temat kuchni indyjskiej znajdziecie w kolejnym poście – Cudowne smaki Indii

Dzień powrotu do Port Blair powitał nas na wyspie przepięknym słońcem, które postanowiło się pokazać na niebie po kilkudniowej drzemce – dosłownie 2 godziny przez zacumowaniem naszego statku powrotnego. W pełnym rynsztunku i z wypakowanymi po brzeg plecakami, nie mogliśmy się jednak w pełni delektować tym nagłym zwrotem pogodowym. Zatoczyliśmy jednak słoneczną pętlę, która otworzyła i jak się później okazało, również zamknęła naszą wizytę na indyjskim lądzie.